poniedziałek, 31 grudnia 2012

Podsumowań nadszedł czas...

2012 był dla mnie niezły :) Co dobrego? Spotkałam fajnych ludzi, przekonałam się, że na tych, co wydawało mi się, że mogę liczyć - mogłam, dzieciaki rosną i mają się dobrze, zdrowie nam w sumie dopisuje - bywało gorzej, więc teraz jest na prawdę nieźle, w porównaniu do 2010 i 2011. W pracy też całkiem całkiem - odnoszę swoje małe sukcesy, wychodząc na prostą :) Czego sobie życzyć na nowy, nadchodzący 2013? Tego samego - wytrwałości, determinacji i zdrowia oraz samozaparcia - rzeczy, które są dla mnie ważne.
A moje postanowienia? Te z 2012 w sumie wypełniłam. Na ten rok - postanawiam oficjalnie - nadal ćwiczyć, wyjechać w Tatry oraz wykorzystać gwiazdkowy prezent i spędzić super fajny urlop z rodziną :) Nie lubię postanowień "od czapy" - staram sobie stawiać tylko takie, które wiem, że mam szansę wypełnić, bo inaczej miałabym poważne wyrzuty sumienia.

Wam - życzę tego, czego sami sobie życzycie - spełnienia Waszych marzeń, postanowień, pragnień. Niech każdy sobie wypełni poniższe miejsce swoimi własnymi życzeniami dla siebie, a ja niniejszym potwierdzam, iż życzę sobie, żeby się spełniło :)
.............................................................................................................................................
i
Szampańskiej Zabawy!

piątek, 21 grudnia 2012

wszystko grało, aż się zesrało...

Przepraszam za tak niesmaczny i mało delikatny wstęp, jednakowoż mam pewne powody. Osobom starszym ode mnie, takim w okolicach wieku mojej mamy nie radzę czytać dalej, gdyż będę wykazywała się brakiem szacunku wobec niej.
Otóż więc... Rodzicielka moja jest po ciężkiej chorobie. Wiele lat temu wygrała z rakiem, jednak została jej po nim pewna "pamiątka". Gdzieś jakoś złapała bakterię, coś mi się o uszy obiło że gronkowca (mogę się mylić, gdyż to nie o biologiczne aspekty chodzi), która w okresach osłabienia, zmęczenia, czasami dużego stresu, gdy rękę zaziębi, gdy się w nią skaleczy, sieje małe spustoszenie, wywołując infekcję zwaną różą. Generalnie leczy się to w szpitalu, na oddziale zakaźnym. Moja mama powinna więc dbać o siebie jak mało kto i chuchać, i dmuchać, i obchodzić się ze sobą jak ze śmierdzącym jajkiem. Tak robi istota ludzka rozumna, homo sapiens. A ona nie sapiensuje. Bynajmniej. Stawiam taką tezę, że  jej z wiekiem i doświadczeniem rozumu ubywa, co śmiałam jej we wtorek i środę wytknąć, mówiąc jej wprost "stara, a głupia" (mówiłam, że będzie brak szacunku). Bowiem moja mamusia się zaciapała. Zachorowało się jej koło soboty na tzw. przeziębienie. Mimo specyfików reklamowanych, owo przeziębienie postępowało. "Idź do lekarza" odbijało się jak od ściany. We środę straciła głos i szeptem oznajmiła mi dwie rzeczy. Pierwszą - że jest jej lepiej (lepiej nie mówić - moja odpowiedź) oraz że wyszła wcześniej z pracy. Na co ja, że super, pewnie poszła do lekarza, bo to się bez antybiotyku nie obejdzie. Nie - ona poszła do....


FRYZJERA!!!! Żeby poprawić fryzurkę (dupulkę fryzurkę - moja niegrzeczna odpowiedź), po czym nastąpiło owo zdanie o braku rozumu. Na efekty nie trzeba było czekać - dzisiaj wyszła róża. Matka leży padnięta całkowicie, a ja zostałam z niemieckojęzyczną dziewczyno-narzeczoną brata i wigilią. W tle było równie ciekawie, bo wczoraj zemdlała moja babcia lądując w szpitalu (coś z sercem) - to była stresująca wiadomość dla mojej mamy, spadła z krzesła, nabiła wielkiego guza i przestraszyła pół rodziny (jutro wychodzi, bo wszystko super gra i babcia w wyśmienitym humorze i stanie zdrowia), a ja szczekam od 20 do zaśnięcia i potem od 5 do 6 rano.... bo też jestem podziębiona, a nie mam kiedy się położyć. Tak więc debiutuję - pierwsza moja własna wigilia, kiedy to w sumie wszystko przygotowuję. Pierwszy raz upiekę pewne placki, ugotuję pewne dania, a jak matki dojdzie do siebie, to ją jeszcze raz ochrzanię! Bo jakby poszła do lekarza wtedy, kiedy ją o to prosiłam, to dzisiaj nie walczyłaby z poważną chorobą. I tak dobrze, że nie leży w szpitalu, bo tam by ją tydzień trzymali. Mamy znajomą lekarkę, jej onkologa, która wypisała jej odpowiednie leki do zażywania w domu. Lekarka z powołania i chwała jej za to! Nic, idę już dzisiaj spać, a jutro od rana robota wrze. Postaram się jeszcze wpaść i złożyć Wam życzenia :) Buźka!

P.S. skopiowałam pomysł od Ewy :) i to są efekty :)

czwartek, 20 grudnia 2012

stetryczałam chyba

Ostatnio robię się zgryźliwa. Nie wiem, czy to starość, czy nadchodzące święta, czy też wredny charakter ze mnie podwójnie wyłazi. Dostrzegam coraz więcej głupich zachowań wśród ludzi, głupich wad, niepotrzebnego "podniecania" się tematem nie wartym większej uwagi, stawiania siebie jako "nie wiadomo jaki ze mnie cud" i prychania na niegodne spojrzenia i słowa towarzystwo. I wkurza mnie to. Mam ochotę raz czy drugi takiemu osobnikowi odpowiedzieć, bo zdzierżyć nie mogę. Potem jednak sama sobie tłumaczę, że nie ma co się wdawać w dyskusję, bo on/ona i tak nie pojmie w czym rzecz. Dalej będzie się perzyć, furczeć, burczeć i za chiny ludowe racji nie przyzna, a zdania nie zmieni. Siadam więc sobie cicho i spokojnie i włączam "tumiwisizm". I staram się, aby spływało to mnie jak woda po kaczce. Staram się, ale nie zawsze mi to wychodzi. I tym sposobem siedzę od paru dni w robocie lekko nabzdyczona, a inni pewnie myślą sobie o mnie "obrażona księżniczka". Ale wiecie co? Guzik mnie to obchodzi. Jakby tak spojrzeli na siebie z boku, tak jak ja na innych teraz patrzę, to by pewnie zdanie zmienili. Lubię być takim obserwatorem. Lubię popatrzeć, poanalizować, rozłożyć na czynniki pierwsze i spojrzeć na coś z boku. Jednak czasami sama się niepotrzebnie w te obserwacje angażuję. Chcę poprawić dostrzeżony błąd. Niepotrzebnie. Lepiej się wyłączyć i wrócić na krzesełko obserwatora - dzięki temu czasami jest wesoło, bo ludzie w sumie są zabawni :) ale to dalszy etap - na razie przechodzę przez fazę "matko jedyna, nie odzywaj się już, bo cię chlasnę", czyli lekkiej irytacji :P

pierwsz raz....

...u dentysty.
Tak się porobiło, że mojemu młodemu dziecku popsuły się zęby. Normalnie, pewnie bym nie leczyła mleczaków, ale że dziecię ma lat 3, a zęby mają mu posłużyć jeszcze ze 3 lata, no i żeby się próchnica po całej jamie ustnej nie roznosiła - mus naprawić. Zapisaliśmy się do wery specjalistycznej kliniki przed duże "Ka". Przemiła pani umówiła nas na konsultację z panią doktor. Przybyliśmy więc do owego przybytku, pełni swojego rodzaju onieśmielenia. Owo onieśmielenie się spotęgowało, gdy zostaliśmy zaproszeni do poczekalni, w której leciały bajki, stały zabawki, zamek z pleksy ze zjeżdżalnią, pokój z play station (jakaś gra lego). Zaraz potem wyszła do nas pani doktor - osobiście!!! Podała rękę, przywitała się z Kubą, przedstawiła się i zaprosiła do gabinetu. W gabinecie pani doktor wyjaśniła nam na czym będzie polegało leczenie, obejrzała ząbki - potwierdziła - obie jedynki na styku się psują. Z uwagi na młody wiek oraz nieprzewidywalność, zaproponowała nam leczenie pod wpływem magicznego syropku, który sprawia, że dziecko się rozluźnia, jest lekko ogłupiałe, nie wyrywa się aż tak bardzo, bo nie ma siły, a co najważniejsze - nie pamięta wizyty, więc nie ma złych skojarzeń. Taki "głupi jaś". Myślę - w to mi graj - idziemy na to! Zostaliśmy poinformowani o wymaganiach, typu niejedzenie i niepicie na kilka godzin wcześniej, itp. Osszywiście, jak to w poważnych klinikach, konsultacja gratis, na rachunek przyjdzie czas potem. Pozbieraliśmy więc kasę i umówili wizytę. Przyszliśmy na podany termin i godzinę. Znowu pani po nas wyszła, witanie i te sprawy, do gabinetu, w gabinecie instrukcja, syropek i do poczekalni. Tam czekać, aż syrop dziecinkę ogłupi, a pani po nas przyjdzie za 20 minut. Aaa, no i najważniejsze - mamy uważać, bo będzie się zataczał, potykał, chwiał - żeby sobie głowy nie rozbił. Koleżanka, która mi Klinikę (tak, duże Ka) polecała, też ostrzegała, że dzieciak bełkocze, łazi jak pijany, itp. No to luz - łazimy za gościem krok w krok, pilnujemy. 10 minut, 15, 20... przy chodzi pani doktor. "I ja Kuba?" A kuba: "Pani, pani, popatrz, tu jest gla! i tu jest ciufcia!" (w telewizorze). Mina pani doktor - bezcenna. Stwierdziła, że czasami działa dłużej, trzeba zaczekać, przyjdzie za 10 minut. Po upływie czasu - to samo. Dzieciak lata jak króliczek z wiecie jakiej reklamy baterii. Pani doktor nie wierząc w sukces operacji, mówi, że chyba dzisiaj nie zrobimy, no ale może spróbujmy, najwyżej odpuści. Cóż się okazało? Młody sobie zażyczył na komputerze filmik pokazujący nasze polskie pociągi na torach (pani wybrała jakiś długi, na 30 minut) i przystąpiła do pracy. Zrobiła mu oba zęby, szybko i sprawnie, bez znieczulenia, z niedziałającym prawidłowo magicznym syropkiem. Z wrażenia policzyła nam mniej - po pół plomby, a nie po całej, jak zapowiadała, na znieczuleniu też oszczędziliśmy, a jeszcze do kompletu, za grzeczne sprawowanie zęby zostały polakierowane. Matka oszczędziła w tym dniu ok. 150 zł :D A młody? Oczywiście pamięta całą wizytę, co pani robiła, co oglądał, co pani mówiła, co dostał, itp. Syropek na niego nieco podziałał, ale tylko troszkę. Kojarzycie ten stan upojenia alkoholowego, kiedy nie ma rzeczy niemożliwych? On był w takim stanie.
- kuba - nie kop szafki!
- cicho, mama, ne opowfiadaj...heheheh
lub
- kuba, idziemy się myć
- tata, nie gadaj jus, ja sje bawie, heheheh

Taki mały bezczelny smarkacz :) Tego wieczora, ani prośbą, ani groźbą - wszystko co się do niego mówiło, było wyśmiane takim szatańskim "heheh" i ignorowane... Nie ma to jak "magiczny syropek" :)

wtorek, 18 grudnia 2012

sto lat!

W dniu dzisiejszym moje młodsze dziecko skończyło 3 lata. Synuś, życzę Ci, żebyś zawsze przebojem szedł przez życie, tak jak to robisz teraz. Żebyś zawsze miał w sobie niewinność i szczerość dziecka, nawet i przede wszystkim w dorosłym życiu. Żeby Ci nigdy nie zabrakło niczego, żebyś był szczęśliwy pełnią szczęścia i pełną gębą.
Jak się miałeś rodzić, 17 grudnia, to była zima, ale taka zima.... jak obecnie na Podlasiu :) Do szpitala szłam na kontrolne KTG na piechotę większość drogi, bo miasto było niemal sparaliżowane. Oczywiście KTG nie wykazało nic (a to było aż dziwne, bo się przekopywałam przez zasypane chodniki ze 2-3 km co najmniej), więc wybrałam się wieczorem na spacer. Skończyłam ten spacer w szpitalu, 3 godziny później. Przeleżałam całą noc, rano próbowano Cię wygonić, ale nie pomogło. Skończyło się na sali i cc. Byłeś w tym dniu jedynym chłopakiem na oddziale - rodzynek. Czarowałeś panie stażystki i lekarkę. I tak Ci zostało do dzisiaj. Czarujesz nas każdego dnia, a ja Ci wielu rzeczy odmówić nie umiem. Systematycznie ponoszę małe porażki pedagogiczne :) I mimo, że niezłe ziółko z Ciebie rośnie - co dzień większe, to i tak bym Cię nie zamieniła na nic innego na świecie. Sto lat, Młody!

poniedziałek, 17 grudnia 2012

dostałam nagrodę!!!


http://blaskicodziennosci.files.wordpress.com/2012/12/nagroda.jpg 

Zostałam wyróżniona. Nie jestem przekonana, czy zasadnie, wrodzona skromność każe mi lekko zaoponować, zarumienić się, pochylić głowę, a jednak mimo to się cieszę jak dziecko z lizacka :)
Nagrodziła mnie FrytkaThunderstormMalawiart. Bardzo dziękuję i spieszę zamieścić to trofeum w galerii.

Zasady zabawy:
 
Nominować blogi, które według mnie zasługują na wyróżnienie.
Poinformować blogerów, o tym, że są nominowani.
Podziękować blogerowi, który mnie nominował.
Dołączyć nagrodę na swoim blogu.
 
Tak więc - podziękowałam oraz nagrodę zamieszczam. Teraz czas na nominacje. Ponieważ zabawa zatacza dość szerokie kręgi, pozwolę sobie się ograniczyć. Wymienię z imienia (kolejność zupełnie przypadkowa) kilka, a reszta? A reszcie poniżej :)
Miśka - za to, że twardym trzeba być, a nie miętkim, że daje radę, mimo, że łatwo nie jest. I zawsze znajdzie chwilkę, by pogadać i miłe słowo rzec.
Shara - za głębsze spojrzenie na rzeczywistość i sprawianie, że się zastanawiam, w chwilach, gdy tego nie planowałam robić ;)
Zante - za poczucie humoru, dosadność i ironię oraz sarkazm, wcale nie ukrywany :)

Nagrodę przyznaję wszystkim pozostałym blogom i blogerom, ponieważ sprawiają, że dzień robi się fajniejszy. Za całokształt, za poczucie humoru, za życzliwość, ostry język, za możliwość podyskutowania w komentarzach. Za to, że mam co czytać :)

piątek, 14 grudnia 2012

nie ma mnie

...i na razie nie będzie chyba. Podróżuję po swoim skrawku Polski. Jutro lekko sapnę, zrobią zakupy, pójdę na mecz (oby Resovia wygrała, bo inaczej mnie mąż więcej nie zabierze). W poniedziałek - alergolog i delegacja, wtorek - delegacja (tym razem Kraków - po raz drugi), środę - delegacja. A potem? Zastanowię się, jaki mamy aktualnie dzień tygodnia oraz jak się nazywam. I doczekam do soboty, aby ruszyć z przygotowaniami wigilijnymi (znaczy włączę się w pomoc mamie).

Młoda ma problemy skórne :| ruszyło grzanie, ruszyła krtań (dopiero co mi wyszła ze stanu zapalenia), a teraz od tygodnia walczymy ze swędzącymi nogami i kaszą, która jej wyskoczyła, którą drapie i trze. Wczoraj w ruch poszły emolienty, bo kuźwa, nie wiem, jak inaczej. Moczyła tyłek w wodzie z emulsją ze 20 minut prawie. Pani w sklepie zamówiła mi balsamik do ciała dla dzieci z AZS - powinien być w poniedziałek. Miałam próbkę - jest okej, ładnie się wchłania, nie pachnie, jest bardzo delikatny.

A w młodego diabeł wstąpił - chyba egzorcystę zamówię, bo się cholernik zrobił z niego straszny. Cokolwiek mu zabronimy lub zrobimy inaczej - ryk. Na szczęście jesteśmy na to odporni i włączamy totalnego "ignora". Diablę drze się z 10 minut, potem mu przechodzi. Ale zrobił się ostatnio strasznie niedobry. Niech świadczy o tym fakt, że coś podsłuchał gdzieś i wczoraj wołał do mnie "jeteś gupia!".... oczy miałam jak pięć złotych, jak to usłyszałam, młody dostał ochrzan (że nieładnie, mamusię serduszko boli, jest mi przykro) i mamusię przepraszał od razu sam z siebie "nie ciałem, mamo". Albo zwracam uwagę, żeby tak nie robił, bo się uderzy, bo nie wolno, bo zniszczy i słyszę "cicho! nie gadaj mnie". Ręce momentami opadają i mam ochotę udusić.

W przyszłym tygodniu opiszę Wam, jak przebiegała wizyta u dentysty... komedia normalnie.

P.S. pozwolę sobie siebie dodać - udały mi się ostatnio zakupy :D to się pochwalę :D Sukienka ma jeszcze łatki na łokciach i jest przemiła w dotyku. Nieskromnie mówiąc - dobrze się w niej czuję :)

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Minął kolejny rok...

Minął, nie da się zaprzeczyć. Jestem o rok starsza. Z tej okazji życzę sobie:
- 10 ton cierpliwości - po piąteczce na dzieciaka, żebym mniej drażliwa była, gdy dom rozwalają, gdy się kłócą, gdy latają z ciągłymi skargami "aonmito" i "aonamito" - prawie jak po japońsku. Na męża już nie chcę, bo się zaczynam przyzwyczajać. A on też się wyrabia - są tylko pojedyncze wyskoki, kiedy przydałoby się pakiet cierpliwości poszerzyć.
- wygranej w totka - najlepiej podczas kumulacji, a co! życzę sobie :D Nie żeby pieniądze dawały szczęście, ale na pewno życie ułatwiają. Paroma banieczkami nie pogardzę :)
- zdrowia sobie życzę - dla dzieci, męża i siebie też, dokładnie w takiej kolejności, jak wymieniłam. Dzieci - wiadomo, mąż - ktoś na ten kram musi robić, a ja - no ktoś tym w końcu musi sterować i mieć kontrolę! Inaczej się zawali.

I w ogóle, i w szczególe, życzę sobie, aby nadal było nie gorzej niż jest - "lepiej" mile widziane, ale powiedzmy sobie szczerze - jest dobrze. I niech nadal trwa :)

piątek, 7 grudnia 2012

mikołajowy wk.....

Znaczy irytacja. I nie wywołana mikołajkami, ale czymś, co nie sądziłam, że mi się przydarzy. A mianowicie dyskryminacją. Jestem w trakcie poważnych rozmów i negocjacji, latamy z szefową na spotkania, omawiamy możliwości współpracy, warunki, tworzymy maile, oferty, wszystko staramy się na czas wyliczyć i opisać, omówić. Aż tu nagle dochodzi do konfrontacji - my i 3 panów, w wieku starszym. Mamy się dogadać, bo będą naszymi dostawcami. Efekt? Guzik. Panowie nas zignorowali. Bo jesteśmy kobietami? Bo wyglądamy młodo? Bo jesteśmy młodsze od nich? Bo wyglądamy dużo młodziej niż mamy w rzeczywistości w dowodzie? Bo z kobietami się nie negocjuje tylko wymaga? Stawiają nam takie warunki, których spełnić nie mamy szans, kwestionując do tego nasze kompetencje i poddając w wątpliwość doświadczenie. Złości mnie, bo od ich "fochów" zależy to, czy uda się współpracę nawiązać. Wkurza mnie to. Do tej pory czytałam o takim rodzaju dyskryminacji, dzisiaj po raz pierwszy się z nim spotkałam osobiście... Ech... Sprawa będzie miała swój finał pewnie w poniedziałek. A ja wracam do roboty i zabiegania, wyjazdów, z których wrócę przed Wigilią.

niedziela, 2 grudnia 2012

niedziela? już?

Dopiero co piałam, że poniedziałek, że zajętość mnie nadal ogarnia, a tu już niedziela się niemal skończyła!!! Szok. Tydzień jakoś przeleciał, a weekend - szkoda gadać. W sobotę rodzinna imprezka (osiemnastka), w niedzielę zaś matka się wypuściła... na zakupy. Poszłam od razu po otwarciu sklepów, gdy jeszcze było cicho i spokojnie. I wybrałam mniejszą, mniej uczęszczaną galerię. Dostałam na urodziny kasę (tak w sumie tuż przed urodzinami) z zaznaczeniem, że wreszcie mam wydać na siebie i coś SOBIE kupić. Nie było łatwo, ale wydałam, a za namową mojej mamy wydałam wszystko! Szok nr 2, z którego ciężej się otrząsnąć. Porobiło mi się takie coś, że nie wydaję na siebie, bo w głowie uaktywnia się przelicznik - dentysta młodego, składka w szkole, strój na gimnastykę, lekarstwo, moja szczepionka na uczulenie (tak! nareszcie się będę odczulać! od stycznia). I tym sposobem, nawet jeśli dostanę jakąś stówkę, to ona się "wchłania" w budżet domowy. A dzisiaj zrobiłam wyjątek. I nie wiem, czy dobrze, ale trudno się mówi, słowo się rzekło, kobyłka u płota, a dokładniej dwie kiecki w szafie. Kurde, ładne są i świetnie w nich wyglądam! Postaram się ich nie oddać :) W przyszłym tygodniu pewnie raczej się nie odezwę, bo będę miała tyle rozrywki, że się po tyłku nie poskrobię, jak zaswędzi. Zaczynają się świąteczne wizyty z prezentami u klientów. Wszystkie posty czytam, tylko nie zawsze zaznaczam obecność :)

poniedziałek, 26 listopada 2012

poniedziałek

Mecz - wygraliśmy, przeciwnik na kolanach, wygrałam piłkę do siatki (rzucali w publiczność) - przypadkiem chyba, albo za karę - zamiast bowiem patrzeć na boisko, to się za ojcem rozglądałam i o mało nie dostałam w głowę. Mąż przytomnie złapał mi nad głowę, podczas gdy ja się odruchowo zasłaniałam. W każdym razie mam piłkę i mam z nią iść we czwartek na fitness - przed zajęciami mam pozbierać autografy od wszystkich. Zobaczymy, czy się odważę. Mam teorię, że ta piłką była rzucona po to, żebym się przestała na boki rozglądać i patrzyła na boisko. No to patrzyłam. I tak się wgapiałam, że nie zauważyłam, że mi z coli pryska - się kurna zalałam cała prawie (co za dziad mi wstrząsną butelką?!).

Młoda dostarczyła nam atrakcji w postaci dziwnych i tajemniczych odgłosów - wstała w sobotę i huknęła, niczym z armaty. Obudziła cały dom. A to tylko kaszelek ją dopadł. Kaszelek został dzisiaj rano zdiagnozowany jako zapalenie krtani i spowodował lawinę wydarzeń. Lekarz, odwołanie basenu oraz jej nieobecność podczas pierwszego w karierze występu z grupą gimnastyczną. Oraz przymusowy urlop w domu jednego z rodziców, tym razem na ochotnika zgłosił się tatuś.

Sobota minęła nam również na rozglądaniu się za prezentami dla dzieci. Połaziliśmy po sklepach i popatrzyliśmy na zabawki, żeby jakiś pomysł podłapać. Mamy dwóch chrześniaków, mikołaja, gwiazdkę i urodziny Młodego! Z nim problemu nie ma, bo jego byle resorak ucieszy. Gorzej z młodą. Żeby było fajne i w rozsądnej cenie. Dziecko bowiem póki co, zażyczyło sobie smartphona i tableta (niedoczekanie!) oraz 2 zestawy barbie, radośnie dodając, że się ograniczyła, co do ilości rzeczy (buhahahaha, szkoda, że nie do wartości).

W niedzielę robiliśmy NIC. Zagraliśmy rodzinnie w monopol, niestety mamusia ogłosiła bankructwo, bo albo lądowała w więzieniu, albo płaciła wszelkie możliwe kary i mandaty, albo stawała na parcele z domkami i nie miała z czego płacić... Porażka....

piątek, 23 listopada 2012

... z frontu...

Żyję, podobno, tylko co to za życie? Mam serdecznie dość po całym tygodniu, program po nocach mi się śnił, układałam również elementy z tłumaczenia, poprawiałam nieścisłości (we śnie również) i nie odstępowałam komputera na krok przez 4 dni, po sieśtam godzin dziennie. Wymiotować mi się zachciało wczoraj, jak przez głowę myśl "a może poczytam zaległości w blogach?" Szybko się więc opamiętałam i niniejszym rozwodzę się z komputerem na weekend. Rozwód nabierze mocy prawnej  dzisiaj o 16-tej. Pod powiekami mam bowiem tony piasku, a na hasło "zewnętrzny" w mojej głowie od razu świta "external drive unit", a patrząc na uchwyty i klamki zastanawiam się, czy to są  pullsy, gripsy, brackety czy handlesy ;P No po prostu kosmos. Worki pod moimi oczami również są wielce malownicze. Tak więc - basta, kończymy robotę i do domu. W sobotę pójdę na mecz, może się naszym "miszczom" uda nareszcie wygrać. Odstresuję się, poszukam mikołaja, zahaczę może o gwiazdkę, żeby hurtem było. I będę  wypoczywać. Potrzebuję odpoczynku. Takiego prawdziwego. Muszę poleżeć na kanapie :) W sobotę dzieci do babci z rana, i ciszaaaaaaaaaaa......

A na poprawę humoru: sposób na kobietę  :)


środa, 21 listopada 2012

urwidupizm

Tworzę właśnie nowe pojęcie. Na skutek czyjegoś zaniedbania, od kilku dni mam okazję zapoznać się z nowymi programami oraz nowymi obowiązkami. Nie mam czasu na siusiu i śniadanie. Ja rozumiem, że czas to pieniądz, a pieniądz to bezpieczeństwo bytu i fajna sprawa. Ale... Nie kumam, że ktoś może być tak zapatrzony w pieniądz, że goni za nim i nie patrzy, co się po drodze dzieje. Przekładając na moją nową sytuację - mam bardzo fajnego i dobrego tłumacza. Ale jest on tak strasznie zapatrzony w cyferki, które widzi na zleceniu, że przyjmuje tych zleceń jak wściekły, robi bokami, nocami, dniami i w okresach pomiędzy nimi. Efekt - siedzę nad projektem, który mi klient zakwestionował. Połowę zmian, które wprowadził (klient), to są jego "ulepszenia", czyli "ja bym wolał, żeby było tak" - i do tego się przyczepić nie mogę. Jest dość specyficzna tematyka, branża, tłumacz może nie wiedzieć, że akuratnie TA firma woli pojęcie "B" zamiast "C". Ale druga połowa zmian.... Tu już mam "ale" do tłumacza. Uzasadnione jak diabli. Po prostu po raz kolejny (sytuacja się powtarza na przestrzeni ostatniego miesiąc nie pierwszy raz), ta osoba nabrała tyle zleceń, że coś, na co daję 2 tygodnie, jest robione w 3 dni. Efekt - niedopatrzenia, niedociągnięcia, wynikające ewidentnie z braku czasu. Bo jeśli dało się raz przetłumaczyć pojęcie prawidłowo, to dlaczego w drugiej połowie tekstu jest inaczej? Dlaczego jedne rzeczy są tak, a potem śmak? Brak jednolitości i spójności. Mam żal, bo sprawa dotyczy mojego priorytetowego klienta. Ze względu na ten fakt, zasuwam od piątku nad czymś, co powinno być zrobione dobrze od początku i od razu. I niestety, ale to ja będę "płaciła" za cudze błędy. Po skończeniu korekty, czeka mnie jeszcze stworzenie maila dyscyplinującego. Całe szczęście, że klient jest wyrozumiały i się lubimy..... Ale techniczne aspekty pewnych produktów z branży budowlanej będą mi się przez tydzień jeszcze śniły! Normalnie jeszcze chwila, a sama zacznę tłumaczyć :P

Także przepraszam - mam poważne zaległości w Waszych blogach, wpadam gdzieniegdzie, na momencik, nie zostawiam śladów. Ale niedługo nadrobię zaległości. Tak sobie obiecuję. I Wam :)

poniedziałek, 19 listopada 2012

dla Frau - czego o mnie nie wiecie

Uwaga - od kilku postów jest nieco monotematycznie, ale to z powodu nagrody i wyróżnienia oraz Frau Be, która z miłości swej wobec mojej osoby, chciała się czegoś więcej o mnie dowiedzieć i tak błagała, tak prosiła, listy słała, że uległam, gdyż takiemu natłokowi próśb oprzeć się nie mogłam, a poza tym mam dobre serduszko ;P

10 rzeczy, których o mnie nie wiecie, a na pewno chcielibyście (tylko wstydzicie się zapytać):

1. Nie korzystam z huśtawek, karuzeli, ani innych rzeczy z tego gatunku. Raz, jeden "wujek" nie uwierzył moim ostrzeżeniom i zakręcił mnie w polce 3 razy, podczas obrotu nr 4 poleciałam na ścianę i pomyliłam horyzont z wertykalem.

2. Całe życie mieszkam w jednym mieście. Tak wyszło. Nawet na studnia nie wyjechałam, bo nie chciałam zostawiać miasta i chłopaka :).

3. Wpadłam z moim jeszcze-nie-mężem. Tuż przed ślubem. Tuż tuż, 3 miesiące. Jak nam to wyszło... teoretycznie wiem, w praktyce nikt mi nie wierzy. A potem jeszcze raz :) Serio - da się! Ale oboje było planowane, tylko każde jakieś kilka miesięcy później ;)

4. Lubię czytać, chociaż ostatnio czasowość mnie zawodzi. Ku rozrywce oraz z nudów (wakacyjne chorowanie) przeczytałam trylogię. Kolejno, każdą część. Ryczałam czytając kazanie na pogrzebie Wołodyjowskiego, śmiałam się w głos czytając dialogi Rzędziana. Uwielbiam również Nad Niemnem. Serial na jej podstawie oglądałam fafnaście razy i mogłabym jeszcze raz. Podobnież serial Pan Wołodyjowski :)

5. Umiem kłamać. W poważnych sprawach, jeśli na prawdę sytuacja tego wymaga, powieka mi nie drgnie. W błahostkach - walę prawdę, bo inaczej nie umiem. Normalnie w sposób niekontrolowany ucieka mi ona z ust. Ja nad tym nie panuję.

6. Umiem szyć, robić na drutach i trochę na szydełku. Ha! Swojemu chłopakowi zrobiłam kiedyś sweter. Niedługo potem nastąpił koniec naszego związku. Mężowi na wszelki wypadek wydziergałam tylko szalik ;P

7. Mąż nie wie, co piszę na blogu. Wie, że go mam, ale prosiłam go, aby go nie szukał i - mam nadzieję, że ten stan nadal trwa. Oraz, że się nie zmieni. Wolę tak. Krępowałabym się, gdyby go czytał.

8. Jestem naiwna niczym dziecko. Serio. Wykazuję objawy zdrowego rozsądku, realizmu, itp., ale są to szczątkowe ilości. Na co dzień wierzę ludziom i w ludzi. Naiwna jestem strasznie!!! Zawsze uważam, że każdy ma uczciwe zamiary, szczere chęci, a złe rzeczy to na pewno wynik przypadku ;P

9. Byłam blondynką, jakiś czas, ale nie kontynuowałam tego eksperymentu, gdyż miałam wrażenie, że mi się kolor włosów do wnętrza głowy czasami przenosi ;)

10. Ha! Tego o mnie na pewno nie wiecie! Cóż, może pora się przyznać - mam 33 lata, ale wyglądam deczko młodziej :) i niedługo mam urodziny :) Kolejny raz będę obchodzić 25-tą rocznicę urodzin ;)

środa, 14 listopada 2012

babskie kino

Wzięłam niedawno udział w akcji promocyjnej ukierunkowanej na kobiety. Po naszemu - byłam na pokazie filmowym dla kobiet. Różni się on pozostałych tym, że:
- bilet jest stosunkowo niedrogi
- sponsorami są firmy dla kobiet, np. avon
- przed wejściem częstowano nas cukierkiem, czekoladką, deserkiem, w prezencie dostałam bardzo ładne firmowe rajstopy oraz próbkę drogiego kremu
- przed rozpoczęciem seansu zamiast tradycyjnych reklam było osobiste przedstawienie sponsorów, tudzież partnerów i losowanie nagród, wręczanie innych dodatkowych upominków, np. zestawów kosmetyków, czy voucherów do salonu piękności.

Potem na szczęście, po tym nieco przydługawym wstępie, był pokaz na prawdę fajnej, lekkiej komedii, która szczerze mi się podobała. Dawno się nie śmiałam w kinie :) No i dawno nie byłam na czymś innym niż bajka dla dzieci :) Więc w sumie samo wyjście i oglądanie kina dla dużych było frajdą :) A jak się mężowi zestroję w te rajtki z pręgą z tyłu nogi....... hehehehe..... to się wieczór może całkiem interesująco skończyć.... Ale o tym już Wam nie opowiem ;)

W każdym razie, jako skutek tego wyjścia - dzisiaj mam pięknie gładziutkie rączki - bowiem pani wybrała nas z koleżanką do siebie i zrobiła małe czary-mary, na które na co dzień czasu brak. Czyli - zrobiła mały krótki zabieg na ręce, zachęcając nas równocześnie do wstąpienia w szeregi avonu. Niestety, na tym polu porażkę poniosła, bowiem żadna z nas nie ma na to ochoty (albo raczej czasu), ale za to z drugiej strony, zamówiłam sobie właśnie ten magiczny krem, którym nam te ręce pacykowała ;) I tym o to sposobem, w kosmetyczny deseń, załatwiłam sobie gwiazdkę (rodzina) i mikołajo-urodziny (to już dla siebie). Za miesiąc kupię jeszcze drobiazg dla męża i zostaną mi "tylko" dzieci. W sumie, to młody w prezencie mikołajkowym dostanie...... dentystę, a po nim, to już mnie będzie stać tylko na batonika :P jednakowoż, nie jestem pewna, czy się tym zadowoli. A właśnie, chyba będę namawiać moje dzieci, żeby zostały lekarzami. Normalnie cholernie opłacalny zawód. Młody złapał próchnicę. Niestety. Zjada mu powoli (w sumie wcale nie powoli) obie jedynki. A że zęby dziecku muszą posłużyć jeszcze ze 3 lata (jak ma po mamusi to i 4 w porywach do 5), to należy temu ustrojstwu zapobiec. Zapobiegnięcie w sposób w miarę bezstresowy, ze znieczuleniem oraz podaniem syropku zmiękczającego dziecko (osobnik nie pamięta odbytej wizyty), kosztować mnie będzie sporo. Ogłaszam niniejszym rodzinną zbiórkę funduszy na zęby drugorodnego!

DOPISEK: zbieram pomysły na mały drobiazg dla faceta na mikołaja i gwiazdkę. Czekam na morze pomysłów. Dodam, że to ma być coś małego, symbolicznego i najlepiej - oryginalnego :D

poniedziałek, 12 listopada 2012

zwierzenia


1. co cenisz u innych?
 - szczerość i uczciwość, nawet jeśli są czasami bolesne.
2. czego nie lubisz w sobie?
 - fizycznie - nosa, kartofel mi taki przypadł w udziale, z cech - czasami mam słomiany zapał, ale to leczę. jest ze mnie również czasami kawał cholery i zołza :P szczególnie w "te" dni...
3. jaki jest Twój ulubiony film?
 - hmmmm, nie mam jednego, jednak odczuwam wielki sentyment wobec "To właśnie miłość"
4. czego się boisz?
 - dwóch rzeczy - ciężkiej choroby lub śmierci dzieci oraz bycia zniedołężniałą i zależną od łaski innych na starość. pierwszego chyba nie umiałabym przeżyć. aż mnie dreszcz przechodzi, jak to piszę.
5. co zrobiłabyś/ zrobiłbyś z główną wygraną w lotto?
 - zbudowałabym dom (praktyczna część mnie) i podróżowała za resztę, bo kocham zwiedzać i poznawać  :)
6. czy lubisz gotować?
 - jak mi nikt za przeproszeniem "dupy" nie zawraca i nie przeszkadza - lubię :) ale nie szaleję w kuchni, jak np. Ewa ;)
7. czy posiadasz jakieś zwierzę? jeśli tak – jakie, jeśli nie – jakie chciałabyś/ chciałbyś mieć?
 - tak, posiadam, cztery zwierzęta: męża i dwoje dzieci oraz kota (wszyscy mi to powtarzają - masz kota, ty to masz kota..., itp.). Kiedyś moim marzeniem był dog niemiecki, teraz piesek w ogródku, najlepiej beżowy labrador, bo to rasa dla dzieci (znowu tam bardziej praktyczna strona osobowości)
8. czy lubisz swoją pracę?
 - w sumie tak, poza nielicznymi momentami, gdy odnoszę wrażenie, że komuś licencja na myślenie wygasła... oraz gdy mi się spóźniają z premią (to takie coś, co raz na kilka lat mi się dostaje, chociaż powinno zdecydowanie częściej)
9. jeśli miałabyś/miałbyś wybrać się w daleka podróż to statkiem czy samolotem?
 - nie wiem, samolotem leciałam 2 razy. Za pierwszy razem był to "antek" obejrzałam wtedy z bliska śniadanie, drugi raz do Tunezji - bałam się powtórki z Antka... ale przeżyłam :) statkiem pływałam tylko po jeziorze i mi się podobało
10. jak lubisz spędzać urlop, czynnie czy biernie?
 - tak i tak - najlepsze jest połączenie jednego i drugiego, np. leżenie na plaży z przerwami na zwiedzanie i pływanie :D.
11. czy jesteś tak po prostu szczęśliwa / szczęśliwy?
 - chyba tak....

oraz od Zante:
1) Nadejdzie taki dzień, że …
że się wyśpię w sobotę - serio, jeszcze w to wierzę, po kilku latach wstawania o świcie świątek, piątek czy niedziela. 

2) Gdyby z nieba spadło mi 3000 zł…
gdyby spadło, to pewnie wykorzystałabym je nierozsądnie i... pojechała z Młodą do Disneylandu :) bo nie tylko dzieci mają licencję na zabawę, chociaż w moim przypadku byłaby nieco ograniczona ta zabawa (żadne kręciołki!)
 
3) Najcenniejszą moją pamiątką jest…
nie jestem zbieraczem, chociaż pamiątek mam sporo i każda jest dla mnie równie cenna, bo wiąże się z czym istotnym - wydarzeniem, które zapamiętała do dzisiaj, a ona mi je dodatkowo przypomina, to może być muszla, pocztówka, zdjęcie, serwetka z numerem telefonu... wartość i wielkość nie mają znaczenia, liczą się emocje, które niesie pamiątka
 
4) Są filmy, których się nie zapomina. Dla mnie to…
powtórzę się - "to właśnie miłość", gdyż ponieważ napawa mnie optymizmem i daje pozytywnego kopa oraz wzrusza :) z poważniejszych - "pianista" i "lista schindlera" - za treść, "władca pierścieni" - za efekty i wywarte wrażenie. Jeszcze kilka by się znalazło. Aaaa, "niekończąca się opowieść" - pierwszy film, jaki oglądałam w kinie :D Tego kina już nie ma - Apollo!
 
5) Taki niby drobiazg, a mnie cieszy. Dla mnie to…
pierwszy raz w moim życiu zakwitnie mi "grudzień", a obcięte miesiąc temu storczyki odrastają! normalnie cieszę się jak goopia  - lubię takie drobiazgi, lubię dostać z zaskoczenia kartkę na urodziny, lubię, jak mnie ktoś docenia, za byle co nawet, lubię Wasze komentarze - cieszę się każdą najmniejszą przyjemnością

6) Pieniądze szczęścia nie dają, ale…
zakupy owszem ;P a tak serio - może i nie dają, jednak pomagają je osiągnąć, bo co by nie mówić, w dzisiejszym materialnym świecie, dobrze jest mieć kasę, bo to dużo ułatwia.

7) Rozśmiesza mnie do łez…
sama ja siebie rozśmieszam, np. jak dzisiaj kucając chciałam wstać, tylko nogi mi się zaplątały i tyłek grzmotnął o posadzkę, dobrze, że do ziemi blisko było :) rozśmiesza mnie obecnie syn - skubany ma takie odzywki chwilami, że ręce opadają.

8) Przyjaciel to…
ktoś bardzo wyjątkowy, ktoś, kto rozumie, że jak mówisz "spadaj, chcę zostać sama", to mam na myśli "jest mi źle, zostań ze mną" oraz ktoś, kogo cenisz za to, że ci powie w twarz, że pieprzysz i nie masz racji/ robisz błąd, a ty mu za to podziękujesz, bo wiesz, że ma rację i mówi szczerze

9) Jest posiłek i bywa uczta. Dla mnie to…
hmmmm, trudne pytanie... "posiłkiem" można się cieszyć na co dzień, a do osiągnięcia "uczty" dążyć. uczty się docenia znacznie bardziej od posiłków :)

10) Otacza nas mnóstwo sprzętów i gadżetów. Nie wyobrażam sobie życia bez…
komputera i telefonu - niestety, uległam pewnym nowinkom :)
 
11) Jutro będzie nowy dzień i niech mi przyniesie…
niech po prostu przyjdzie :) i niech nie będzie gorszy, od tych, co minęły :) to mi wystarczy

taki tam weekendzik

Zauważyłam, że udało mi się w weekend wywołać małą burzę w szklance wody i sprowokować całkiem fajną dyskusję :) Efekt niezamierzony, ale pożądany. Niestety miałam mały problem z odpowiadaniem Wam na bieżąco, gdyż po pierwsze primo dziecko dostarczyło mi niemałej rozrywki, jedno w piątek, bo musiałam nowe zasady w domu obwieścić i w życie wprowadzić, a drugie w sobotę, gdyż udaliśmy się wycenić sztukę dziecka do dentysty. Wyszło niemało, ogłosiłam zbiórkę funduszy na leczenie. Potem poszłam na mecz, gdzie ujrzałam obraz nędzy i rozpaczy, czyli jak to Resovia przegrała z Częstochową, co im chyba będzie wypominane do końca sezonu. Coś w stylu "jak zmarnować 2 godziny". Porażka i masakra, to były najczęściej słyszane słowa na trybunach. Ale cóż, trzeba zapomnieć, dupki zebrać w sobie i stanąć do walki, jak na mistrza polski przystało. Bo w sobotę to zagrali jak "miszcz" a nie "mistrz". W niedzielę więc, będąc w szoku po przegranej oraz pod wpływem cholernego halnego (= łeb mnie bolał od soboty) robiłam NIC. Uprawiałam je namiętnie w fotelu, oglądając zaległe Kości oraz Incepcję. Obiad zrobił się sam, upiekł się w piekarniku, wieczorem jedynie zaszalałam, bo w końcu i wreszcie wypadało tyłek ruszyć, i machnęłam takie tam, na zdjęciu poniżej.
 

Oraz pamiętam cały czas o "wyspowiadaniu się" dla Frytki i Frau Be. Mam niemal gotowe, tylko czasu brak na doprecyzowanie, gdyż dzisiaj mam lekarza oraz ćwiczenia :) odrobinę cierpliwości jeszcze poproszę.

życzę miłego poniedziałku!

piątek, 9 listopada 2012

do panów i o panach

Post autorstwa Miśki i Tygrysa, powstały na podstawie ich porannej dyskusji o stosunkach domowych damsko - męskich.

Panowie! Błagam! Zróbcie wreszcie COŚ ze sobą, bo nam kobietom kiedyś przysłowiowa żyłka pęknie!
W czym rzecz? W problemach z komunikacją. Chyba nie wiemy jak inaczej z Wami rozmawiać.
Przykłady można by mnożyć w nieskończoność. Będę uogólniać - sorry. Jednak śmiem przypuszczać, że spora część ogólników będzie pasować jak ulał do sporej części panów oraz sytuacji pań, które na co dzień z panami mają styczność.

Sprzątanie.
Panowie sprzątają na nasze wyraźnie wskazanie. Panowie sprzątają to, co im się wskaże. Panowie bardzo precyzyjnie wykonują wydane polecenia. Gdy powiemy - wymyj proszę wannę, możemy drogie panie, niemal mieć 99,9% pewności, że panowie nie umyją półki przy wannie oraz 100%, że umywalka pozostanie nietknięta. W końcu to nie wanna, prawda? Gdy zaczynamy bardzo precyzyjnie określać nasze wymagania do co sprzątania, Panowie mają pretensję, że ich traktujemy jak nie przymierzając - idiotów zawodowych. Jednak, w sytuacji, gdy nie dopowiemy absolutnie wszystkiego, po ich sprzątaniu musimy uzupełnić niedoprecyzowane braki. Narażamy się wtedy na usłyszenie takowego stwierdzenia: skoro po mnie poprawiasz, to po co ja mam robić? szkoda czasu na podwójne mycie - umyj sama, bo wiesz lepiej. Jest to niestety najgorsze z możliwych wyjść, bowiem następnym razem Pan nie zrobi nic, bo po co?
Tak więc pamiętajcie panie - jak poprawiacie, to po kryjomu!
Wielokrotnie jednak spotykam się z sytuacją, że jak mam poświęcić ileśtam minut na wytłumaczenie CO i JAK zrobić oraz wyegzekwować, żeby to było TERAZ, a nie ZARAZ, to wolę to zrobić sama, od razu i od ręki. Problem polega na tym, że po fafnastym razie żyłka zaczyna niebezpiecznie drżeć, bańka wypełniona złością nabrzmiewa. I przychodzi chwila, że pęka i wylewamy swój żal, że robimy wszystko same. W odpowiedzi słyszymy zaś zdanie, które mnie osobiście rozwala, wywołuje opadnięcie rąk, cycków, pośladków i co tam jeszcze jest w miarę podniesione ku górze w tym wieku - "to czemu nic nie mówisz, żeby ci pomóc?" BO MI SIĘ KURNA NIE CHCE GADAĆ tego samego po raz setny!!!! Panowie jakby nie byli świadomi tego, że sprzątanie to nie jest wyjątkowa czynność, raz od wielkiego dzwonu. Robi się to - uwaga - REGULARNIE. I niezależnie od tego, czy wy to widzicie, czy nie - KTOŚ (dobry duszek?) posprzątać musi. Albo się przyłączycie, uznając, że jesteście członkami społeczności, potocznie zwanej "domem" lub "rodziną", albo sorry - zaczniemy Was ignorować, jak Wy ignorujecie nas i to całe cholerne sprzątanie.

Zmywanie.
Panowie idąc zmywać, często gęsto mówią o tym głośno, informując bliższe i dalsze otoczenie, że po raz KOLEJNY pozmywali naczynia * (*uzupełnienie w postaci "w tym miesiącu/ roku/ półroczu" zostaje jednak zwykle przemilczane). Fakt drugi - zmywają to, co widzą, a widzą to, co mają przed nosem. To, co stoi z boku, na stole za plecami, na kuchence metr dalej - jest dla oczu "niewidzialne". Zwykle pewnie skrywa te przedmioty porzucona przez Pottera peleryna niewidka. Ewentualnie na pewno "zła kobieta" podrzuciła je podstępem zaraz po zakończeniu zmywania i próbuje wmówić zmywającemu, że to tu niby stoi od dwóch dni. Tja, nie z nami takie numery, co nie? W pozostałe dni tygodnia i miesiące naczynia SAME się zmywają, obiady SAME się gotują, posiłki zaś SAME pojawiają się na stole - takie "stoliczku, nakryj się". Obiady również same się planują, a składniki lądują w lodówkach, jak tylko sobie o nich pomyślimy. Tadaaam!

Organizacja życia codziennego.
Panowie są mistrzami w dyscyplinie, którą nazwę "nie-wtrącanie się". Oni starają się nam w nic nie wtrącać. Wychodzą z założenia, że my, Panie, NA PEWNO wiemy lepiej i świetnie sobie z tym poradzimy. I tak o to, na naszej głowie spoczywa obowiązek pamiętania. O codziennym podawaniu leków, o szykowaniu ubrania (przecież ty lepiej wiesz, w co dziecko ubrać, ja nie umiem dopasować), o zrobieniu śniadania, o zapisaniu na wizytę do lekarza (no przecież nie będziemy oboje dzwonić i ustalać terminów), o zaprowadzeniu do lekarza (przecież ty wiesz, na kiedy była zaplanowana wizyta), o wykupieniu leków (no przecież ty byłaś i masz recepty, to co za problem), o myciu ząbków codziennie, o sprawdzeniu lekcji (bo ja nie przyzwyczajony jeszcze jestem), o sprawdzeniu w zeszycie, czy czegoś dziecko nie musi przynieść do szkoły (bo ty sprawdzałaś czasami, to się nie wtrącam), o zakupach żywieniowych wszelkich (no przecież ja nie będę się wtrącał w wybór menu na obiad), o zaplanowaniu obiadów, śniadań i kolacji, o połączeniu i zorganizowaniu wszystkiego w dość okrojonym i ograniczonym czasie, zważywszy, że mamy pracę, o urodzinach, imieninach, świętach, wycieczkach, akademiach, wyjściach, itp. Generalnie o WSZYSTKIM. Bo Panowie nie będą się nam wtrącać i robić zamieszania. Nie wiem jak u Was, drogie panie, ale mój dysk systemowy ostatnio siakoś szwankuje i chyba się zapełnił.... Nastąpił mały overload... A od męża usłyszałam taką złotą radę: zapisuj sobie, będzie ci łatwiej... dobrze, że nie miałam zgniłego pomidora pod ręką....

Czasami mam wrażenie, Panowie, że urodziliście się wczoraj. Że nie wiecie, że w domu należy pomóc, nie wiecie zupełnie JAK i PO CO, że żyjecie sobie wygodnie obok i czekacie, aż wszystko samo się załatwi. Lubicie stwierdzać fakty -  dziecko nie ma odpowiednich butów do chodzenia po szkole. No i? Znowu KTOŚ ma się tym zająć? KTOŚ pomyśli, kiedy jest wolne popołudnie, żeby się wstrzelić, pojechać do sklepów, dobrać odpowiednie buty, kupić, wrócić, przy okazji po drodze robiąc zakupy, planując, co na jutro, co jeszcze dzisiaj oraz tak to wszystko zrobić, żebyście wy mogli wieczorem wyjść na piłkę. Ooo, coś z własnego podwórka - trzeba zmienić wreszcie te płytki na balkonie. Fakt, trzeba, od 3 lat. Nic się w tej kwestii nie zmieniło - trzeba nadal. Ciężko się z tym faktem nie zgodzić. Fakt ten pozostaje niezmienny od 3 lat. Jak rozumiem, mam iść do sklepu, kupić płytki i zamówić fachowca? A potem usłyszeć pewnie, że niepotrzebnie wydaję pieniądze, przecież sam byś to mój mężu drogi też umiał zrobić. Czemu więc przez 3 lata nie umiałeś?

Panowie! My widzimy, że nam pomagacie (jeśli pomagacie). Ale wy się ograniczacie do wykonywania poleceń, do czynności fizycznych (zrób to, zrób tamto), a całą otoczką i myśleniem za Was, CO należy zrobić, KIEDY należy zrobić, zajmujemy się my. Błagam! Ruszajcie częściej głowami, bo inaczej Wam kobiety kiedyś zwariują i będą Was regularnie opieprzać i zwymyślać i uprzykrzać Wam życie! zobaczycie - będziecie mieć przerąbane i będziecie mieli na co narzekać!

p.s. pewnie każdy czytający to facet pomyślał sobie choć raz - pewnie ma okres. Mam rację?

środa, 7 listopada 2012

"specyficzne" gusta

Nie wiem, jak nazwać, to co posiadam... tudzież dysponuję. Mowa o moim guście. Nie mogę go nazwać "dobrym", bo czy on jest dobry, czy nie, tego nie mogę stwierdzić całkowicie obiektywnie. Jakiś tam gust posiadam, o tym, jaki, to się ponoć nie dyskutuje. Mój charakteryzuje się natomiast tym, że jest dość kosztowny. Całe życie miałam tak, że idąc do sklepu, wybierałam rzeczy najdroższe. Raz szukałam kozaków. Weszłam do sklepu, gdzie wybór był ogromny, takie, śmakie, owakie, ceny różniste, ale nie na wierzchu. Szłam między półkami, mówić "nie, nie, te nie, te brzydkie, te nie takie, nie nie, ooooo te!" i mój wzrok padł na jedną parę. Ganc pomada - buty jakby przeze mnie dla mnie zamówione, dokładnie takie jak potrzebuję, w moim stylu - po prostu cud miód i orzeszki. Spojrzenie me powędrowało na cenę i buty prawie przestały mi się podobać. Ech... dużo za drogo. Podobnie mam z ciuchami - zawsze wypatrzę coś idealnego, z dobrego materiału, w moim kroju, fasonie i kolorze, ale z innej półki cenowej. Zawsze - robię to jakoś na "czuja" - instynktownie. Aktualnie poszukuję sobie torebki - urodziny mi się powoli zbliżają, stara ma lat wiele, uszy jej powoli odpadają, zamek się zje.....chał (generalnie do wymiany, bo urwicy dostaję kilka razy dziennie usiłując ją zamknąć) i... to samo. Przeglądam allegro i widzę - piękna. Rozmiar, materiał, środek - tylko cena od 280 w górę :|  Czy to się jakoś leczy? Jeszcze mnie nie stać na mój gust...

wtorek, 6 listopada 2012

bajka o mlecznym cycu

Był długi weekend, była możliwość odwiedzenia grobów (przynajmniej części z nich), spotkania z rodziną, oderwania się od codzienności pracy. Zaliczyliśmy wizytę u rodziny męża, u mojej ciotki, odwiedziliśmy babcię w domu opieki, zaliczyliśmy chrzciny u mojej szwagierki, było chwilami intensywnie. Mężowi się lekko ukruszył promocyjny ząb nr 9. Tak, dziewięć - nie przejęzyczyłam się. Wyrosła mu niedawno dziewiątka. Pół roku temu ją przypadkiem "odkrył" na zdjęciu, a potem się wyrżnęła. Niestety się ukruszyła i mąż w trybie pilnym wczoraj ją usuwał. Dzisiaj chodzi biedny i zajada jogurty, bo go szczęka boli, a rana świeża. I jak nigdy zażywa coś przeciwbólowego.
Ale dzisiaj nie o tym chciałam.
W powyższym wywodzie wspomniałam, że byliśmy na chrzcinach. Szwagierka urodziła we wrześniu drugie dziecko. U nich wszystko odbywa się zgodnie z naturą, dla nich dzieci to błogosławieństwo i na prawo i lewo o tym mówią i pokazują całą swoją postawą, że dla dziecka WSZYSTKO i ono (one) są jedyne i najważniejsze. W sumie prawda. Nie sposób się nie zgodzić. Piję jednak do sposobu, w jaki się to odbywa. Szwagierka moja, osoba wielce sympatyczna, którą zresztą lubię bardzo, wdała się w mamusię, moją teściową :) a o teściowej to ja już mam różne zdanie. Zależy od intensywności jej szaleństw i uświadamiania mnie, jak nieprawidłowo a) żyję b) zachowuję się c) odżywiam się i rodzinę d) ogólnie nie tak wszystko po kolei (* niepotrzebne w danej chwili skreślić). Generalnie, wszystko, co robi i mówi moja teściowa jest słuszne i właściwe, a moje jest nieprawidłowe :). I tak naokoło powoli dochodzę do sedna tematu. Na chrzcinach, rodzice dziecka, chcąc nam umilić czas spędzony przy stołach i urozmaicić prowadzone rozmowy, ustawili ekran, na którym z komputera puścili zdjęcia. Dziecka. Od początku jego istnienia na tym, czyli zewnętrznym świecie. Tak więc usiedliśmy do tortu, całkiem smacznego zresztą, nałożyliśmy kęsy na widelczyki, unieśliśmy je do ust, a oczom naszym ukazał się taki oto widok: moja szwagierka na szpitalnym łóżku, z brzuchem odsłoniętym, z wywalonym wielkim mlecznym cycem i dzieckiem przypiętym do owego cyca. Hmmm... w czym rzecz? Ano w tym, że mnie nieco wcięło. W życiu nie chciałabym, aby takie zdjęcia, jeśli by w ogóle ktoś ośmielił mi się je zrobić, były prezentowane na forum publicznym. Dlaczego mój ojciec, teść, dziadek, czy inny wujek, ma oglądać moje mleczne cyce? A to nie było jedno zdjęcie. Cyce świeciły i błyszczały na ekranie jeszcze wiele razy! W domu, w szpitalu, wszędzie.Cyc tu, cyc tam, wszędzie cyca mam! I tu wychodzą różnice między nami. Wychodzi, jak bardzo odstaję i nie pasuję do tej rodziny. Moja teściowa na siłę wręcz właziła mi do pokoju jak karmiłam, chwaląc i wielbiąc te chwile. Nie szanowała i nie dopuszczała, że ja mam inne poglądy. Dla niej było naturalnym, oczywistym i zupełnie na miejscu puszczanie zdjęć i krótkich filmików roznegliżowanej córki na chrzcinach. Sama natura i piękno chwili w czystej postaci. Mnie się nie podobało. Po prostu. Dla mnie było niesmaczne. Tutaj, jest moje miejsce i mogę sobie swoją własną opinię przedstawić. Ja tego piękna nie doceniam i chyba nie umiem znaleźć. Nigdy bowiem do faktu karmienia piersią nie dodawałam jakiejś ideologii, traktowałam je jako czynność "normalną", ale osobistą - sorki, nie sikam przy ludziach, nie podciągam majtek na forum, nie karmię dziecka przy "wszystkich". Ale - jak wspomniałam - to moje poglądy, nieobiektywne :)

wtorek, 30 października 2012

w autobusie - z cyklu codzienne obserwacje

Dzisiaj będzie o niczym. Takie tam, ułożyło mi się w drodze z pracy. Korzystając z komunikacji miejskiej można bowiem zaobserwować wiele ciekawych zjawisk. Mnie się jedno wczoraj objawiło. Że zima przypomniała o swoim istnieniu - wiedzą niemal wszyscy, ja się dowiedziałam ostatnia, wczoraj, kiedy to sypnęło śniegiem i powiało zimnem. Zgodnie zresztą z zapowiedziami. Zjawisko, które wczoraj obserwowałam, miało na sobie koszulę z kołnierzykiem, sweterek na koszuli, na sweterku czerwony żakiet, na tyłku dżinsy, zmoczone do wysokości kostek, a na stopach - drewniaki. Tak, drewniaki. No i włączyła mi się wyobraźnia. Ułożyło mi się w głowie kilka teorii, które kolejno obalałam lub dopuszczałam jako "możliwe". Poniżej one:
Teoria 1. Pani wróciła z Egiptu. Może była na dłuuugich wakacjach, na tyle długich, że zapomniała, że w Polsce klimat jest raczej umiarkowany (raczej), a nie śródziemnomorski, co wiąże się z tym, że w okolicach 1 listopada czasami pada śnieg. No zdarza się. Pani więc o tym zapomniała, siedząc w Egipcie i teraz taka nieprzygotowana. Teorię jednak obaliłam - wsiadła w okolicach mocno oddalonych od dworca i trasy na lotnisko. Oraz nie miała walizki.

Teoria 2. Pani jest biedna. Strasznie biedna, a biednym ludziom należy pomóc. Ale, ale... jeden szczegół mnie zaintrygował. Pani nie wyglądała na biedną. Była zadbana, ciuchy były jak nowe niemal, a drewniaki nie miały nawet ryski. No i jakąkolwiek kurtkę czy inne okrycie wierzchnie każdy posiada. Teoria obalona.

Teoria 3. Pani jest głupia. Oraz może nie ma telewizora, radia, ani jednej sztuki znajomego, i nie wiedziała, że w całej Polsce śnieg zasypał nasze drogi....Cóż - głupich nie sieją, sami się rodzą. Może myślała, że nie będzie jej zimno? Znaczy nie pomyślała, że może BYĆ zimno. Wyglądała interesująco na tle ludzi w czapkach, rękawiczkach i zimowych kurtkach. Cóż.. teoria zakwalifikowana jako "możliwa".

Teoria 4. Pani była pijana. Na tyle, że nie odczuwała chłodu. Bo kto trzeźwy chodzi jesienią, na pograniczu zimy, w drewniakach! Wsiadała w okolicach hipermarketu, a tam monopolowy nawet niedrogi jest... Niestety, nie mogłam tego sprawdzić organoleptycznie, znaczy wziąć na węch, gdyż byłam niewystarczająco blisko, aby wyczuć. Jednak teorię dopuszczam jako bardzo możliwą i prawdopodobną.

Teoria 5. Wynika z 3 i 4 - mianowicie pani była i głupia, i pijana. A to jest mieszanka bardzo szkodliwa.

Tak to właśnie wczoraj mi się wracało do domu. Były korki, droga zamiast 10 minut trwała 25, więc miałam nieco czasu, który sobie poświęciłam na wymyślanie głupot :) I tworzenie "teorii".

niedziela, 28 października 2012

starość nie radość, czyli d...pa blada

Pokarało mnie, dopadła mnie kara niebios. Bo porządny człowiek w niedzielę idzie z dzieckiem do kościoła, a nie wymawia się przenikliwym zimnem, deszczem i kaszlem gruźlicznym, wstawiając pranie. A jeśli tak nie zrobi, to go kara dosięga. Zależało mi na wypraniu kurtek, bo jedną mam oddać i chcę to zrobić jak najszybciej. Wstawiłam - pranie, chciałam schować proszę i ..... nastąpiła d...pa blada, czyli wielkie ałć - zostałam w pozycji "zgięta w pół", wołając męża na pomoc. Mąż żonę pomasował, plastra przylepił, kotonal zapodał i tak żona siedzi, jakby kij połknęła. Pozycja odchylona, pochylona, schylona, zmierzająca ku pochyleniu - nie wchodzi w grę, bo prąd jaki przemierza mój krzyż w kierunku nogi prawej, jest dość bolesny. Ech, ja już chyba stara jestem... a popołudniu miałam iść na siatkę... Jest ktoś chętny, kto za mnie obiad zrobi?

piątek, 26 października 2012

krótka historia sportu w wykonaniu tygrysa

W podstawówce i w liceum sama dla siebie ćwiczyłam elementy gimnastyki. Byłam zawsze bardzo rozciągnięta. W liceum doszedł jeszcze aerobik, codziennie po 10-15 minut, był program w telewizji, nawet go ostatnio znalazłam z ciekawości na youtube. Miałam pewne ograniczenia i prawie 2-letni okres zwolnienia lekarskiego z w-f'u, z powodu szybko (galopującą?) postępującej wady wzroku. Nie wykonywałam wielu ćwiczeń, tylko te "lekkie". I jakoś to szło. Na studiach iść przestało. Znaczy zwolnienie nadal mnie obejmowało, ale ponieważ e bezruchu pozostawać nie lubię, przeszłam na basen. Wyćwiczyłam pięknie żabkę, wyszlifowałam kraula, nadpsułam kolano przy tym, ale ogólnie było pięknie i ładnie, mają bardzo fajną instruktorkę. Studia się skończyły i zaczął się siedzący tryb pracy... 2 kilo plus. Czas się jakoś dziwnie ograniczył, jakoś się człowiek ruszał mniej..... Potem ciąża, to już w ogóle, zmiana pracy, dziecko, praca, drugie dziecko. Ruch ograniczał się da nart zimą (ze 3-4 razy w sezonie) i tenisa latem. Mało, stanowczo za mało, stwierdziłam zeszłego lata dysząc na podejściu na Kozi Wierch. Co tam Kozi! Sapałam podchodząc pod wodospad nawet już. Uznałam - dość! Przecież ja się w takiej kondycji w góry nie nadaję. Zaczęłam biegać. Nawet, nawet mi to szło, czułam się świetnie, ale astma nieco w lipcu zaczęła zawadzać... Przesiadłam się na rower, ale i on ma pewne ograniczenia. Np. deszcz. I zimno. Pojadę raz czy dwa razy do pracy i zatoki zawiane. Poczytałam potem o ekscesach niejakiej Frytki z trenerem i pozazdrościłam, uznając, ze to jest chyba to! W sali, pod dachem i w ciepełku. Nic dodać, nic ująć, postudiowałam oferty i wybrałam jedną dla siebie. Wybór trudny nie był, gdyż to była jedyna siłownia, która nie wymagała ode mnie przystąpienia do klubu, podpisania umowy na ileśtam miesięcy i opłaty administracyjnej w wysokości 100 zł (!) I jeszcze mają zajęcia na te moje problemowe partie. Git! po prostu. To sie kurna wczoraj zebrałam i wybrałam. Pani z przemiłym uśmiechem, zafundowała nam cholernie niewinnie wyglądające ćwiczenia. Bo co to jest takie tam pomachanie sobie nóżką.... Cholernie niewinne ćwiczenia (CNC) spowodowały, że się normalnie spociłam. Ale tak prawdziwie. Strużka płynęła mi po skroniach, a w nodze prawej skurcz był tuż-tuż. Nie wiem czemu tam, bo lewa radę dawała, prawa mniej, musiałam odpuszczać. I tak bite 60 minut. Było zarąbiście! I to nic, że czułam się wczoraj, jakby mi ktoś wyrywał z korzeniami górne partie brzucha, czy kolejno jeden i drugi pośladek. To nic, że dzisiaj mnie one bolą. Nieważne. W poniedziałek idę znowu!!! :D

środa, 24 października 2012

żyję, tylko czasu mam mało

Nie siedzę już na kanapie, po prostu biegam. W zeszły czwartek za namową niektórych pobiegłam do lekarza, z pytaniem na ustach, czemu głowa mnie boli i szyja nie chce się ruszać i też boli. Wróciłam z antybiotykiem i ketonalem. Pomogło, w sobotę już się ruszała i nie bolała. Sobotę spędziłam na gotowaniu, bo wieczorem miały wpaść koleżanki z pracy na jedzonko. Trzeba było stanąć na wysokości zadania i zaserwować obiecaną lasagne. Do dania głównego przygotowałam mega słodki, ale pyszny deser oraz upiekłam rogaliki, półkruche półdrożdżowe :) Lasagne muszę nieskromnie przyznać, wyszła mi jak nigdy, i piękna, i pyszna, i nawet współpracowała przy nakładaniu na talerze (znaczy nie rozjechała się i nie rozsypała). Potem deserek, czyli banany w czekoladzie na biszkoptach pod kołderką z bitej śmietany (ha! jak pięknie i poetycko opisałam, co podałam) - też bomba (nie tylko kaloryczna). I winko (tu byłam nieco poszkodowana...). I wszystkie cierpiałyśmy na lekką przejedzeniozę (cytat z ostatniej ulubionej bajki młodego). W niedzielę więc nie robiłam NIC. Obiad zaserwowała moja mama (dowiozła razem z oddanym w sobotę dzieckiem), wystarczyło podgrzać. Nawet zmywaliśmy po sobocie na raty. Niedziela była dla nas. Dzieci bawiły się i kaszlały we własnym towarzystwie. Bo kaszel i katar to u nas od pewnego czasu pełnoetatowy pasażer na gapę, w wersji przechodniej. Przechodzi z jednego na drugiego. Jak się wreszcie rodzice podleczyli, to dzieci wzięły obowiązek na siebie - zaopiekowania się tym "biedactwem" - coś na kształt "przygarnij kropka". W poniedziałek - ruch w robocie od rana. Widać nie tylko ja odpoczęłam w weekend, klienci również i ruszyli na nas pełną parą. I tak to trwa, nadal. Po pracy - laryngolog. Raz, że młoda musiała sprawdzić migdały, dwa - mamusia zatoki. Młoda okej, pan doktor kazał się odstosunkować od jej migdałów, bo są okej (alergolog kazała sprawdzić). Zatoki - nie bardzo może coś poradzić. Mam skończyć antybiotyk i spróbować kuracji wzmacniającej. Zapisał mi jakiś specyfik za 100 zł (!), który działa jak swoista szczepionka. I mam to zacząć zażywać za 2 tygodnie (chociaż tyle, że po wypłacie). Pomyślę, ale raczej spróbuję. No i prykaz - unikać klimy jak ognia, suche powietrze nawilżać, wzmacniać się, dużo owoców, warzyw, mięska, ograniczyć nabiał i unikać słodyczy (he,he, akurat!). I herbata - z nią nie przesadzać, bo wysusza śluzówkę. A ja lubię herbatę. Bardzo. Earl grey, zielona z opuncją - moje ulubione. Wtorek - dzień pod znakiem - machnę sobie obiad i będę miała na 2-3 dni, apotem luuuuuz. No i machnęłam. Mężowskiemu kotlety, a sobie faszerowaną cukinię. Nie powiem jak bardzo się najadłam... Znowu miałam przejedzeniozę. Spalę we czwartek na fitnesie (podejście nr 2, bo nr 1 nie wypaliło). A dzisiaj jest środa. Pracować mi się nie chce, ale klientów to nie obchodzi. Piszę tego posta na raty, mniej więcej od 7.30, w tzw. międzyczasie. Powinnam zdążyć go skończyć i opublikować przed końcem dnia.

czwartek, 18 października 2012

na tapczanie siedzi leń...

Oj, posiedziałabym sobie. Miałam nie pisać, ale jak nie będę, to będę musiała popracować, a to mnie odpycha znacznie bardziej. Wolę posiedzieć i sobie wylać żale na en ekran. W weekend mąż zaczął szczekać - przysięgam! Zamiast gadać albo siedzieć cicho, jak ma w zwyczaju - on wieczorem zaczął szczekać. Donośnie, porównując do wątłej postawy. No dobra, aż taki wątły nie jest, ze 3 cm mu w pasie przybyło od czasów studiów, chociaż jak dla mnie, to o 10 za mało. W tej kwestii nie chce dorównać żonie... Może by się co zmieniło, gdyby sam sobie te dzieci urodził, ale nie - odmówił, tłumacząc się naturą i anatomią ciała. Musiałam sama. Ale odchodzę od tematu szczekającego męża. Mąż mój, człowiek wyjątkowo odporny na moje fochy, humory oraz wszelkiego typu bakcyle i wirusy, niemal 3 tygodnie temu poległ. Coś go dopadło i zmusiło do pozostania w domu oraz wzięcia chyba pierwszego w życiu L4. Mąż dostał od pani doktor wytyczne, z informacją, że jak mu po 3 dniach zażywania nie przejdzie nic a nic, to ma wrócić. Pokazał się, poprawa jakaś tam była, miał kontynuować, ale jakby nie przeszło całkiem - wrócić po antybiotyk. Mąż dosłyszał obie części wypowiedzi, ale zapamiętał tylko pierwszą, więc na efekty nie trzeba było czekać długo. Jakieś 2-3 dni. W sobotę nastąpiła kulminacja zaniedbania i mąż szczeka. Po tym jak mnie w niedzielę swoim szczeknięciem obudził i wystraszył niemal na śmierć (mimo, że leżałam, to podskoczyłam - serio!), kazałam mu COŚ z tym zrobić. Skoro nie posłuchał wcześniej pani doktor, to może teraz posłucha. Udał się do niej wczoraj i dostał mocniejszy towar, pod pachę zabrał również młodą, która w końcu też się poddała i łazi zasmarkana do pasa. Kupa kasy w aptece została. Z tego wszystkiego, z natężenia wszelkiego ustrojstwa w powietrzu (3 chore koleżanki w pracy), z powodu co miesięcznych przypadłości, które mnie osobiście pozbawiają jakiejkolwiek odporności - wczoraj poległam. Pod wieczór czułam się, jakby mnie ktoś porąbał na drobne kawałeczki i nieudolnie sklepił z powrotem. Głowa, szyja, sztywny kark, ramiona, każdy element kręgosłupa, gardło, nawet zawieszenie szczęki - wszystko mnie bolało. Termometr uparcie wskazywał 37,1 ale jestem pewna, że się mylił :P co najmniej 39 musiałam mieć :P Nic to - zażyłam towar i poszłam spać chyba o 20.30. Jedyny plus dzisiaj jest taki, że jestem wyspana. I kręgosłup mnie nie boli. Bo reszta i owszem. Do soboty muszę stanąć na nogi, bo mam małą imprezkę, której jestem gospodynią - nie bardzo przyjmować gości spod kołdry, co nie? Idę poprawić łączenia porąbanych części. Może je jakoś wygładzę i nie będą takie upierdliwe i bolące....

wtorek, 16 października 2012

przeżyjmy to jeszcze raz...

pacze na stadion i mnie rozpacz ogarnia. po raz 1295436 wspominamy '74 i wierzymy w wygraną z Anglikami. i ten dach... deszcz niczym śnieg drogowców zaskoczył organizatorów. szok! jesienią pada deszcz! niespodzianka! i jak zwykle będą się z nas śmiali...

przepraszamy. - przerwa

Wena mnie zupełnie opuściła. Robię sobie wolne. Czytam Was, czasami komentuję, ale na razie robię sobie przerwę. Chwilowy opad zapału. Skradał się powoli już z miesiąc, a od 2-3 dni dopadł z całą swoją mocą. Także - na chwilę przestaję sobie pisać, bo nie mam o czym, albo nie wiem o czym. Jak wrócę - to będę, ale nie wcześniej.

poniedziałek, 15 października 2012

bieżące sprawy, czyli - działo się!

Zaczęło się we czwartek. Na ten dzień zaplanowane było pasowanie na ucznia, czyli uroczystość z Młodą w roli głównej. Coś mi zechciało jednak ten dzień popsuć, wypadł "ten" dzień, co to nawiedza nieciężarne kobiety w miarę systematycznie i efekt był taki, że się ledwo na nogach trzymałam i na dziecko jakoś mgliście patrzyłam. W kluczowym momencie jednak się pozbierałam i walczyłam, aby się nie rozpłakać jak bóbr :) Cóż, serce rosło, jak dziecię wierszyk recytowało "Kto ty jesteś..." A oczy dziwnie wilgotniały - to pewnie przez ten ciepły nawiew ;) Potem poleciało z górki - jak słabość to i migrena. Jednak nie mogła nie skorzystać z okazji, kiedy to kilka czynników na raz miałam pod ręką. Czyli - męża z portfelem, dziecko z nogami i siebie, osobę decyzyjną. A wszyscy w domu. Więc zarządziłam - jedziemy po buty dla Młodej. Zakupy się udały, czyli wzięłam drugie dobre w potrzebnym numerze :) Kurtkę kupiłam jej na allegro, używaną, jednak tego nie znać - korzystam, że dzieciątko jeszcze nie stroi fochów z powodu używanej odzieży. Ja natomiast jestem przeszczęśliwa, bo kurteczka udała mi się nad wyraz. Jest po prostu świetna, bez śladów użycia. Buty zakupione = dziecko ubrane. Drugie też, buty muszę jeszcze sprawdzić. Ja ubrana w zeszłym roku - zaszalałam i kupiłam sobie super puchowy płaszczyk. Tak więc z głowy. Mąż ma się ubrać sam, w listopadzie. Postawiłam mu ultimatum. No ale odbiegam od tematu. Po czwartkowych przebojach samopoczuciowych (głowa i reszta ciała) przyszedł czas na piątkowy relaks. O 7.30 podprowadziłam młodą do szkoły i udałam się w pościele :D wstałam po 10-tej. Potem robiłam NIC. Uprawiałam je aż do 15-tej. Aż tu nagle, przyszedł mail. Mail z informacją, że zajęłam 2-gie miejsce w konkursie dla handlowców, a za to miejsce na pudle przysługuje mi jeden z 3 smartfonów. ZONK.... Nie spodziewałam się w ogóle. Ani troszkę. Zaskoczyło mnie to totalnie i ucieszyłam się jak cholera! Pierwszy raz udało mi się coś wygrać. Udało mi się stanąć w szranki z warszafką! Satysfakcję miałam niesamowitą :) Dobrych parę lat na to czekałam... Tak więc stałam się posiadaczką nowego telefonu, którego za chiny nie umiem obsługiwać, gdyż ponieważ unikałam takiego ustrojstwa jak diabeł święconej wody. Dla mnie telefon ma dzwonić, sms-ować, mieć kalendarz z możliwością przypomnienia oraz budzik. Takie mam wymagania. Aaa, i jeszcze mile widziana klapka albo rozsuwana klawiatura, żeby mi sam gdzieś nie zadzwonił :) Nic to, czas iść na przód, nauczyć się obsługi i zmienić abonament (akurat mi się promocja na obecnym skończyła). Poza tym zapisałam się na zajęcia fitness (zmotywowana wynikami Frytki) w trosce o swoją kijową kondycję oraz chcę się zapisać na egzamin na prawko - może tym razem zdam. Może przeżyję, może rodzina też przeżyje...jak nie zdam. Troszkę mi szkoda pieniędzy :-|  Kurczę, nie wiem, to jeszcze przemyślę. Na razie zaczęłam czytać testy oraz wykonałam telefon sprawdzający, że mogę przystępować oraz że kolejek nie ma i mogłabym nawet za tydzień.

środa, 10 października 2012

chyba idzie zima....

Nie wiem, czy to już, czy może jeszcze nie, czy to aby nie za wcześnie, ale może właśnie tak powinno być? W każdym razie, choćby nie wiem, co się mówiło, jak zaklinało, przeklinało i niewiemco jeszcze, to jest zimno. Bo jak inaczej nazwać to, co mi termometr rano wskazuje? Aktualnie jest u mnie 7 st. na zewnątrz, a czujnik w pokoju pokazuje 19,5 i uruchomił piecyk. No kurczę, środek lata to to nie jest. Bo latem to tyle jest rano i uważa się to za "chłodny poranek". A teraz taka temperatura panuje w moim domu. A przecież ja taki ciepłolub jestem :( Jak sobie pomyślę, że to pierwsze oznaki zbliżającej się zimy, a na pewno chłodnej i nieuchronnie postępującej jesieni, to mnie ciarki przechodzą. Dawniej przynajmniej zauważałam lato, teraz czas goni i pędzi i rok za rokiem lecą, nie wiem kiedy. Stosowaną na co dzień jednostką czasu jest :od piątku do piątku", jej wielokrotnością "miesiąc za miesiącem". I tak dochodzimy do "rok za rokiem". Czas płynie, szkoda, że nie ma opcji cofania, jak na dekoderach - czasami chętnie bym coś przeżyła jeszcze raz, czasami coś poprawiła, innym razem nie zmieniała nic. Fajnie byłoby mieć taką opcję. Czasami mam ochotę zwolnić, ale nijak mi to nie wychodzi, nie udaje się. Pędzę do przodu i mam takie uczucie, że coś mi gdzieś ucieka. Trochę jak w podróży, kiedy masz nieodparte wrażenie, że czegoś nie spakowałaś, ale za nic nie wiesz co to jest - wychodzi, jak już jest za późno. Tak samo mam w życiu. Mam jednak nadzieję, że nie mam racji i nic mnie nie omija, poza nieprzyjemnościami, rzecz jasna :)

takie tam między dzieciakami

Młoda była wczoraj u kolegi Sąsiada. Sąsiadka, słysząc ich zabawę spisała dialog między nimi. Jak nic nadaje się on na mojego kolejnego posta :)



Dialog:
Kolega Sąsiad: Młoda, no nie popychaj mnie...
Młoda: Sąsiad, skup się: masz tutaj pierścień miłości, jakby ktoś chciał Ci zrobić krzywdę, to NIE ZAWAHAJ się go użyć!
S: ale Młoda, ja mam nieśmiertelnik....
M: no to jak ktoś mnie zaatakuje, to mnie uratujesz tym nieśmiertelnikiem, dobra?
S: niestety, nieśmiertelnik PRZEZNACZONY jest dla mnie, EWENTUALNIE mogę uratować Cię pierścieniem miłości....
c.d.
M: Sąsiad, uważaj, oni mają pogniecioną bombę!
- słychać jak Sąsiad, po czym "ożywa"
S: no i teraz jak ja UMRZĘ, to Wy jesteście lekarzami i musicie stanąć nade mną i wyciąć mi nerkę albo dwie nerki, a potem zrobić PRZESTRZEP, a najlepiej to PRZESTRZEPCIE mi wątrobę...
 Ja padłam, nie wiem jak sąsiadka, bo jeszcze nie miałam okazji z nią pogadać :D

poniedziałek, 8 października 2012

na prośbę Miśki, ku uciesze ludu

Kto do Miśki zagląda, ten wie, że ostatnio zawiodła ją równowaga i stabilność i Miśka wylądowała z hukiem na d.... szacownych czterech literach znaczy :) Aby Miśkę pocieszyć opowiedziałam jej swoje przypadki z życia, co by się dziewczyna nie zamartwiała, że tylko ona jest zgrabna inaczej ;) Poprosiła mnie, żebym to opublikowała, tak więc na jej prośbę robię z siebie ofiarę losu.

Zauważyłam u siebie jedną prawidłowość. Mianowicie, ilekroć pomyślę "a może nie spadnie?" lub "a może się nie przewróci?", to oczywiście wspomniany przedmiot, a wraz z nim ja - leci na łeb na szyję, a im publika większa, tym efektowniej.

Raz przytrafił mi się dość ciężki tydzień. Zestroiłam się niczym stróż w Boże Ciało - sukienka princeska, elegancka bluzka, żakiecik, czerwone piękne pantofelki, miałam w tym dniu jakieś spotkanie z klientem. Wychodzę z pracy, a za drzwiami mam do pokonania 2 stopnie (słownie: dwa). Na schodach stał pan administrator i z kimś rozmawiał. Ja z szerokim uśmiechem powiedziałam "dzień dobry" i runęłam w dół. Jeden stopień zeszłam, drugi już mi się nie udał. Francja-elegancja wylądowałam na czworaka z wypiętym w kierunku pana tyłkiem. Urażona duma, obtarty włoski but i zdarte do krwi kolano - nie wiem, co bolało bardziej. Ale pozbierałam się z chodnika momentalnie. Poszłam za winkiel i tam stałam powstrzymując łzy niemal, nadal nie wiem, czy ze wstydu czy z bólu kolana :) No po prostu miodzio.

Ze dwa dni później jechałam do innego klienta. I ponownie francja-elegancja, te same buty (!) - powino mi dać do myślenia. Musiałam przejść przez dziurę po płocie, a dokładniej po siatce. Na małym dworcu było nieczynne przejście "górą", a na dole brama była zamknięta łańcuchem. Wszyscy obchodzili tą powstałą wyrwą obok. I tak lazłam, torebunia, komórka przy uchu - z mamą gadałam. Tak się skupiłam, by nie wpaść w jakąś dziurę, by się nie potknąć i nie wywalić - kolano nadal mi przypominało o niedawnym wypadku, że nie spojrzałam w górę. Po wyjętym elemencie płotu została sztywna, twarda, metalowa poprzeczka. Zobaczyłam chyba wszystkie gwiazdy, ptaszki, i co tam jeszcze w komiksach malowali - wszystko to malowniczo latało wokół mojej głowy. Mama wylądowała na ziemi. Całe szczęście, że przyrżnęłam tam, gdzie są włosy, bo nie czas iść na spotkanie z klientem mając mega śliwę na czole. Wróciłam tego dnia do pracy i zapowiedziałam, że w tym miesiącu nie idę na żadne spotkanie, bo szkodzi to mojemu zdrowiu. Głowa na szczęście nie była rozcięta, co sprawdziło 2 ludzi, którzy szli ze mną przez tą dziurę i pozbierali mnie nieco do kupy.

Przypadek inny - narty. Zeszłam z wyciągu i postanowiłam iść już bez nart na obiadek. Raz, dwa, trzy - jebut i oglądam niebo. Tjaaaa.... Przy moim wzroście upadek z takiej wysokości wyrządził pewne szkody. Na szczęście na pogotowiu zapewnili mnie, że ręka jest cała tylko mocno potłuczona. Bolała mnie też inna partia ciała, ta pod plecami, mniej szlachetna, ale jej powiedziałam, że w życiu nie prześwietlę, bo jak? Tyłkiem do góry? Bez przesady, może samo przejdzie. Przeszło, po paru tygodniach ;) Tylko rodzice musieli co 2 dzień przyjeżdżać, żeby mi dziecko wykąpać, a niańka łóżko ścieliła (pech chciał, że mąż był w delegacji akurat).

Przypadek kolejny - czyli nie popisuj się, bo ci na zdrowie nie wyjdzie. Było to na pewnym wyjeździe. Siedziałam sobie ja na oknie i malowniczo zajadałam jogurt. Na dole "chłopaki", którzy usiłowali zagadać. Wszystko pięknie, ładnie i powabnie do momentu, w którym jogurt się skończył i przyszedł czas z okna zleźć. Jakoś. Musiałam stanąć na fotelu, obok była ława. Może się nie przewróci? I stanęłam. Bum, łup, trach, itp. Fotel rzecz jasna się przewrócił (no jak się staje na poręczy, to rzecz niemal oczywista jak słońce), z fotelem poleciałam ja, obrus z ławy, z obrusem pół kilo cukru, które tam stało i nie wiem, co jeszcze. Rumoru narobiłam takiego, że się dwa sąsiednie pokoje zleciały zobaczyć co się stało i czy jeszcze żyję. Żyłam, bałagan ogarnęłam, ale śmiech "chłopaków" zza okna długo mnie prześladował.

Całe życie, ze szczególnym uwzględnieniem lat młodości, przytrafiały mi się dziwne rzeczy. A to na drodze wyrosła mi w poprzek ławeczka między słupkami przystanku, a to się gałąź na drzewie pode mną załamała, a to znikąd zrobiła się kałuża, która nagle zamarzła i śnieg ją przysypał, a to płytki chodnikowe nagle się krzywiły i zaczynały odstawać, na tyle, aby na nich wywinąć orła, a to ktoś nagle niechcący ruszał z miejsca tak, że wchodziliśmy na kurs kolizyjny, ale na tzw. glebie lądowałam ja.....

Na podstawie zdobytego doświadczenia zauważyłam i spisałam sobie pewne zasady:
- jeśli sądzisz, że coś się może tym razem nie przewróci, to na pewno się przewróci, a ty polecisz z tym czymś.
- człowiek po upadku, choćby nie wiem co się działo, zbiera się z ziemi tym szybciej, im widownia szersza.
- po widowiskowym łapaniu zająca, choćby nie wiem jak bolało - idziemy, nie zatrzymujemy się, zaciskamy zęby i nie pokazujemy po sobie nic. Jak gdyby nic się nie stało....
- im większa publika, tym wypadek efektowniejszy.

środa, 3 października 2012

dosyć tego imprezowania

Uzupełnienie dnia nr 2.
Zapomniałam napisać, że zgłosiłam się na ochotnika, celem ułożenia i wlezienia na wieżę ze skrzynek. Chciałam się zmierzyć z moim uczuciem niesmaku i dyskomfortu, jakie pojawiają się, gdy np. jadę wyciągiem krzesełkowym (małe krzesełko - duża przestrzeń dokoła + wysokość = coś mi tu nie pasuje). Nie żebym miała lęk wysokości, ale... coś jest nie tak. No więc idę, mówię sobie, dasz babo radę, bo jakby inaczej? Ułożyłam 13, kładąc 14-tą zachwiałam się, to co miałam w ręce puściłam => koledze na głowę (kolega ma cholerny refleks, bo złapał w locie, zanim go rąbnęło) i dalej już nie chciałam. Poddałam się. Włażenie na takie coś wiąże się ze strasznie głupim uczuciem i wrażeniem, że moja wieża stała krzywo, niczym w Pizzie. Ale ponoć nie miałam racji. I oczywiście wrażenie, również mylne, że znajdowałam się stanowczo dalej od ziemi, niż w rzeczywistości.

Dzień 3.
Jak już wspomniałam, dzień nr 3 wiązał się i był po brzegi wypełniony odgłosami typu "yyy", "ooooho" i "aaaaa". Świadczyły one o pewnym dyskomforcie związanych z chodzeniem, głównie w dół, np. po schodach. Mile widziane były w tym dniu wysokie fotele z poręczami, wysokie muszle klozetowe, najlepiej z poręczami (takie dla niepełnosprawnych, najlepiej na podeście). Nic to, cierp ciało jak żeś chciało. No i komu w drogę temu czas - pora się pożegnać i udać w kierunku domu. Tylko będąc w okolicy, w której bywa się rzadko, należało to wykorzystać. Pojechałyśmy więc do Muzeum w Kozłówce. Pierwsza myśl, pierwsze zdanie po wejściu do pierwszej komnaty "Ojaaaa, Łańcut się chowa". Byłam pod ogromnym wrażeniem i niesamowicie mi się tam podobało. Aż dziw, że nie wpadłam tam wcześniej, bo niemal obok Kozłówki przejeżdżam co najmniej raz w roku. Od dziestu lat. No ale lepiej późno niż wcale. Jedna rzecz zakłóciła mi zwiedzanie - grupa emerytów, pod którą się podpięłyśmy - szła za szybko. A na schodach na koniec wrzucili piąty bieg i już nie miałam szans usłyszeć przewodniczki - zostałam w tyle, nawet staruszek z laską mnie wyprzedził... Ale sam pałacyk - coś pięknego, przepych, ogromna ilość drobiazgów, bibelotów, eksponatów - Łańcut zmarniał w porównaniu... A szkoda.
 


I tak oto dobiegła końca moja wycieczka. I ja tam byłam, miód i wino piłam :)

wtorek, 2 października 2012

relacja część II


 Dzień 2- po śniadaniu

Po śniadaniu udałyśmy się na plac, gdzie miły pan podzielił nas na grupy i zapowiedział, że będzie fajnie. Nie powiedział jednak, że lekko nie będzie... Pewnie wszyscy by wtedy uciekli... Nasza drużyna otrzymała nazwę stosowną do naszego stanu ciała i ducha. Duch był waleczny, ciało nie zawsze (ten słomkowy płyn z dnia poprzedniego, wiecie). No ale łatwo się nie poddajemy, więc jazda. Konkurencja za konkurencją. Pierwsza była na rozgrzewkę - pokierować osobami z zawiązanymi oczami i ułożyć obrazek z klocków obok. Phi, luuuzik. Druga - chodzenie po linie zawieszonej metr nad ziemią i konkurs na belce, wymagający sprytu i poczucia równowagi. Taśma pikuś, szkoda, że szłam ostrożnie, bo wyszło mi wolno. Potem zafundowali nam coś, co muszę zobrazować zdjęciem znalezionym w sieci:
 To był koszmar! Na początku byłam w środku, ale potem wolałam trzymać liny. Cyrklem owym należało przejść przez plac. Masakra.... Nasz był większy od tego na zdjęciu - był zrobiony z drzew, nie takich patyczków. Po tym czymś, na czym padliśmy jak muchy, ale przyszła kolej na segwaya - ha! i tu wykręciłam super czas na slalomie :D Po definicję i zdjęcia zapraszam do wujka google. Po cyrklu wszystko było pikuś. A było jeszcze pole minowe, pajęczyna do przejścia, pływanie pontonem po jeziorze i mindball (również google pomoże). Wszystko to trwało dość długo, bo do 17-tej. A o 19 miała się zacząć zabawa główna, czyli tańce z przebierankami. Oczywiście wszystko w stylu dzikiego zachodu.

Dzień 2 - wieczór.
No i przyszłyśmy na zabawę (my, bo było nas kilka w ekipie). Widok opadających szczęk, zapadająca na sali cisza, przerwane rozmowy i mnóstwo spojrzeń, było warte całego zamieszania, pracy włożonej w strój. Po prostu rewelacja. Nasz oddział okazał się być chyba najbardziej przebranym, a część była nader oryginalna, gdyż primo - koleżanka preriowym kaktusem jak w bajce Lucky Luck, a ja byłam jedyną dziewką saloonową . Ale nie koniec atrakcji. Jedna koleżanka nie mogła przyjechać - wypadło jej coś arcyważnego na 3 dni przed. Ale przecież nie mogłyśmy jej pominąć na imprezie! Zabrałyśmy ze sobą miotłę, która miała przytwierdzoną głowę ze zdjęciem oraz przebranie :D Widok opadających na podłogę szczęk był wart wszystkiego!!!! Co tam! Był bezcenny. Jeśli na wejściu szczęki opadły, to po wprowadzeniu "koleżanki" odbijały się od posadzki, a odbicia te były niemal słyszalne.

Podczas zabawy też się działo. Podjęłam próbę ujeżdżania byka, niestety mało skuteczną, bo zdecydowanie wygrał byk. Potem zafundowali nam kankana - dwie grupki damskie - jedna przeciw drugiej. Baby, jak to baby, do zadania podeszły ambicjonalnie i żadna grupka nie chciała przegrać. Efekt był taki, że nam niemal po tyłkach ciekło, a po zakończeniu padłyśmy (pozwolę sobie czyjeś określenie pożyczyć) dziobem na pysk. Trzeba było rozstrzygnąć inaczej - dostałyśmy pieniek, wielki gwóźdź i młot - zadanie niby banalnie proste - wbić gwoździa. Mój się po drodze skrzywił, więc nic z tego nie wyszło. Pan prowadzący był w lekkim szoku, bo nigdy by nie przypuszczał, że wytrzymamy. Widocznie nie miał do czynienia z zawziętymi ambitnymi babkami :D Potem była zabawa do rana - poszłam spać ok. 3.30. Wstałam o 7.30. Kaca tym razem nie było, bo nie przesadzałam i zamieniłam słomkowy napój na martini ze spritem. Kac oszczędził, ale mięśnie już nie :( Zejście po schodach opatrzone było urwaniami z pomiędzy zaciśniętych zębów, stękaniem, jęczeniem i nie wiem czym jeszcze. Zniosłam wszystkie rzeczy na dół, na jeden raz i zapowiedziałam, że moja noga na tych cholernych schodach dzisiaj nie postanie, co to to nie! Prędzej się powieszę, potnę, ale nie wlezę. Wchodzenie szło mi bowiem lekko, ale zejście..... Pisałam już - połączenie paralityka z kaleką. Powodem okazał się byk. Każda, która próbowała byka, łaziła jakby miała kupę w majtkach, krokiem pingwinim, na rozstawionych i lekko ugiętych nogach.

Dzień 3 - cdn.

Chciałam również przeprosić, że nie umiem tego opowiedzieć w sposób dowcipny i porywający.




poniedziałek, 1 października 2012

się działo... część I

Obiecałam relację, więc cóż zrobić - jak się powiedziało "a", trzeba powiedzieć i "b" i wywiązać się z obietnicy.
No więc... Zacznę od tego, że impreza była w stylu dzikiego zachodu.

Dzień 1.
Przyjazd na miejsce i od razu wpadłam w sidła zastawione na mnie przez 2 pajęczyce. Złapały mnie w pół, jedna z prawej, druga z lewej i zaciągnęły mnie siłą do stolika. Na stoliku stało wino, został mi wręczony (wciśnięty) w dłoń kieliszek przez pajęczycę nr 1, a pajęczyca nr 2 wlała do niego słomkowy płyn. Mocno się opierałam, ale nie miałam wyjścia - kieliszek został niedługo opróżniony. Potem pajęczyce zaciągnęły mnie na parkiet, gdzie ćwiczyłam dość długo coś w stylu gimnastyki i aerobiku. W przerwach wlewałam w siebie ów słomkowy płyn. Okazał się być całkiem dobry, więc za kołnierz nie wylewałam. Poza tym był pomocny przy gimnastyce ciała - członki ciała poruszały się potem jakby nieco płynniej, żwawiej, bardziej. Tą część imprezy zakończyłam ok. godziny 2.30. Udałam się na zasłużony odpoczynek. Stan można by określić jako "lekko ululana", choć świadomość, logiczne myślenie nadal funkcjonowało w pełni i nie sprawiało trudu.

Dzień 2.
Oj, kapeć w ustach, lekki ból głowy - podnosimy się - nie jest tragicznie. Woda, ibuprom (ha! wiedziałam, co wsadzić do kosmetyczki) i możemy iść pod prysznic. Dzień wcześniej solidarnie stwierdziłyśmy, że po imprezie idziemy spać, ograniczając się do zębów i zmycia makijażu - nie tłuczemy się po nocach w łazience. Niby nic trudnego - prysznic. A jednak. Łazienka w domku pozostawiała nieco do życzenia. Pomijam fakt, że siedziały w niej cienkonogie pająki (sztuk 6 - codziennie ewidencjonowałam, czy kogoś nie brakuje, ktoś nie zmienił lokalizacji). Pomijam, że była mała, obłażąca i waliło w niej pleśnią, którą również było widać na kabinie i przy niej. Ale łazienka miała rozwaloną kabinę. Braliście prysznic w otwartej kabinie? z pająkami nad głową. Jedyna możliwość, to pozycja "w kucki" i ostrożność, aby połowa wody nie wylądowała poza burtą. Wtedy to było możliwe, dnia następnego.... pozostawię na razie bez komentarza. Nic to - jakoś mi się sztuka z wzięciem prysznica udała, więc po zakończeniu porannej toalety - udałyśmy się na śniadanie. Po śniadaniu zaś czekało nas piekiełko...

Ciąg dalszy (ten bardziej interesujący) nastąpi.

niedziela, 30 września 2012

jedno wielkie AŁ!

Jestem, wróciłam, jednak szybko się nie odezwę. Muszę dojść do siebie. Jestem niewyspana i obolała. Podobno, jeśli człowieka nic nie boli, to znaczy, że nie żyje. No więc w tym świetle, ja żyję pełną gębą, na całego, na pełny gwizdek. Skrzyżowanie dwóch pojęć, kaleka i paralityk najlepiej oddaje mój stan. Jestem niewyspana, ale chyba już pisałam, powtarzam się z niewyspania. Jestem obolała jak jasna cholera, coś jak Frytka po treningu ze swoim osobistym trenerem. Łatwiej mi powiedzieć, co mnie nie boli, niż odwrotnie. Jestem w głębokim konflikcie z krzesłami, do których zaliczam osobistą ubikację, ze schodami - jak sarenka biegam wyłącznie w górę, w dół odmawiam. W zwiedzanym po drodze muzeum nie mogłam dogonić grupy emerytów (jeden chodził o lasce) - byli dla mnie nieosiągalni niczym struś pędziwiart - tak zasuwali po schodach. Odczuwam również uboczne skutki spożycia napojów wyposażonych w procenty. Relację spiszę, przypuszczam najwcześniej we wtorek. Na razie mogę powiedzieć że było zajefajnie!

czwartek, 27 września 2012

post dla kobiet

... bo mężczyźni tego nie zrozumieją. Jestem nałogowcem. Tak, jestem uzależniona. To chyba pierwszy krok do wyzdrowienia - przyznać się i zaakceptować uzależnienie. Jest w moim życiu coś, bez czego nie umiem żyć, obejść się, oddychać. Nawet jeśli mam dużo, i tak pragnę więcej. A są to buty. Kocham buty. Kocham je mieć i zmieniać. Jakbym mogła, to miałabym ich całą wielką szafę. Najlepiej po jednej parze do każdej kombinacji strojowej. W moim butiku znajdą się kozaczki jesienne - saszki, oficerki zimowe, wysokie na obcasie, pantofle czerwone, czółenka karmelowe, sandałki czarne satynowe, brązowe, i dużo innych. Również buty sportowe. I nadal uważam, że mogłabym mieć więcej. Kocham buty. Każda para ma swoją historię, przeznaczenie, do wielu z nich czuję pewien sentyment (większy bądź mniejszy, ale zawsze). Każda jest cenna. Buty są dla mnie tak ważnym elementem stroju, niemal jak majtki - bez nich wyjść się nie da (no, przynajmniej ja nie umiem). Buty dopełniają całości, poprawiają wizerunek stroju. Potrafią daną kombinację - usportowić lub uelegancić, w zależności od rodzaju. Dlatego też właśnie należy posiadać ich dużo, aby mieć cały wachlarz możliwości. Bez butów żyć się nie da, spać też nie - ich brak bowiem spędza sen z powiek. Z oddychaniem też nie jest dobrze, gdy butów brak. Buty są nieodzownym elementem szczęśliwego życia.

środa, 26 września 2012

co za dużo..

to nie zdrowo, jak powiada staropolskie przysłowie. Przelało mi się, znaczy z namiastki przeziębienia robią mi się zapalone zatoki, rzekłabym - jak zwykle. Nie napawa mię to specjalną radością, bowiem w piątek wyjeżdżam na imprezę i zamierzam się świetnie bawić. Świetnie może zostać nieco umniejszone przez moją połowiczną lewostronność. Połowiczność lewostronna polega na tym, że drożną w połowie mam wyłącznie lewą dziurkę. Śpię więc jak ryba - z otwartym otworem paszczowym, a jedzenie mię męczy, jakbym jadła w biegu podczas maratonu nowojorskiego. Jakoś otwór paszczowy i pół nosowego to mało do sprawnego przegryzania, przełykania i oddychania. Nic to - walczymy o odzyskanie drożności :) Zabawy na pewno sobie nie zepsuję. Postaram się zadbać o odpowiednią dezynfekcję organizmu. Zresztą - strój mam w pełni gotowy, jutro odbieram perukę, nie mogę pozwolić, by się zmarnował.

Z rzeczy przyjemnych (bo pieniążki zawsze są przyjemnym tematem), udało mi się wczoraj sprzedać łóżko!!! Nie ma to jak przypływ gotówki z zaskoczenia. Nic to, że wpływ był jedynie częścią wcześniejszego wydatku. Nieważne - wpływ jest wpływ. Cieszyłam się z wpływu przez jakieś 30 minut, bo potem główka zaczęła pracować. Spódniczka do mundurku, kamizelka, kurtka i buty na zimę - to dla młodej, dla młodego tylko buty. Mój bilet miesięczny. Taaaa, i wpływ sobie poszedł się bujać. Znalazł swoje przeznaczenie. Ale - sobie myślę - ja się łatwo nie dam, a co! Kurteczkę dla młodej znalazłam na tablicy - pani jeszcze nie sprzedała, sprawa aktualna. Więc jedno z głowy. Drugą, taką na sanki, narty czy inne szaleństwa też jej tak znajdę i będę miała 2 pieczenie na jednym niedrogim ognisku. Na buty niestety muszę wydać, nie ma totamto - krzywi nogi, muszę jej kupić porządne buty i nowe wkładki. No, ale oszczędziłam na kurtce (kobiety są miszczm w tym rodzaju oszczędzania). Nie jest więc źle :) A skoro nie jest źle - to znaczy, że jest dobrze :) Tylko nosa się muszę pozbyć, bo mi zawadza w cieszeniu się moją sprytną gospodarnością.

poniedziałek, 24 września 2012

dialog

Dzwoni telefon - moja mamusia.
- Krętka biała!!! - M
- Co????!!!!???! - Ja
-Tfu, krętka blada!
- Robaki masz? coś czytałaś na onecie?
- Nie! Chmielewską chciałaś, to Ci pożyczyłam z biblioteki- Krętka Blada!
- Aha. Dzięki. Już myślałam, żeś znowu coś znalazła i się leczyć będziesz......

takie tam

Podobno w pewnym wieku jest tak, że jak boli, to znaczy, że jest dobrze, bo człowiek żyje. Więc ja doświadczam życia pełną gębą od wczoraj. Tylko powód nie jest mi znany. Czuję każde żeberko, każdy kręg i calutki kark też czuję - wiem, że istnieją i wiem, że je mam, tylko nie wiem czemu. Owszem, śniło mi się, że łaziłam po jakimś parku pięknym, po starym ładnym cmentarzu, byłam na wycieczce. Nie przypominam sobie natomiast, abym przewaliła pół tony węgla, ani we śnie, ani w realu. Wniosłam tylko w sobotę meble (jeden mebel, wielki, pierońsko ciężki) na n-te piętro (miałam wrażenie, że to było 10-te piętro). Potem byłam na meczu i przez 2 godziny kibicowałam "naszym" mistrzom, znaczy Resovii oczywiście. Od wczoraj czuję, że żyję :) Dobrze, że mi się nie śniło, że mnie ktoś pobił ciężko, bo nie wiem, czy dzisiaj wstałabym z łóżka. Z rana mało się nie zakrztusiłam kawą czytają rozprawkę o wężach. Zdawało mi się, że znam ten gatunek, a tu ci niespodzianka - poznałam nowe odmiany :) Poza tym klienci mnie rozbroili - prowadziłam dzisiaj z jedną panią (którą dodam bardzo lubię) dyskusję w stylu, jak ślepy z głuchym o kolorach. Dobrze, że jednak doszłyśmy do porozumienia, a szefowa uśmiała się obok, że powinna się cieszyć, że ma mnie, bo by inaczej zginęła jak ciotka w czechach i że koniecznie powinnam poprosić ją o referencje :) Zwyczajnie jestem miszczem dochodzenia o so chodzi, gdy nie wiadomo o co chodzi (nie poprawiać). Drugi klient uraczył mnie niusem, że pierwsza część wykonanego dla niego zlecenia była dobra, a dzisiaj jednak zmienił zdanie i doszedł do wniosku, że jest źle. Okazało się jednak, że prawda jak zwykle leży po środku, bliżej naszego końca liny, którą w przypadku ew. reklamacji każdy ciągnie w swoją stronę. Przeziębienie, a raczej jego marne złogi i resztki jakoś nie chcą mnie opuścić - zdrowa jestem, a sobie muszę pochrząkiwać, niemal pochrumkać, odkichnąć i odkaszlnąć. Ale tylko czasami, więc luz. Byle ta śmieciowa ilość resztek poszła sobie precz przed weekendem, bo w piątek jadę imprezować. Z innych wiadomości - opublikowano mój pełen oburzenia list związany z kłodami, jakie rzuca pod nogi komunikacja miejska - ciekawe, czy rzeczona komunikacja raczy coś na to odpowiedzieć. Ciekawa jestem. Bo żeby przypadkiem coś miało ulec zmianie na lepsze - to się nie spodziewam. Prędzej mi kaktus na ręce wyrośnie. Stolica innowacji, nie wisz czaszem...

poniedziałek, 17 września 2012

rogata dusza

Pisałam kiedyś, że są momenty, kiedy diablica we mnie się uaktywnia pokazując od czasu do czasu rogi. Uwielbiam być czasami niestandardowa, poza ramami ogólnie pojętymi jako "właściwe granice". Lubię czasami wprowadzić innych w stan lekkiego osłupienia. Właśnie nadarza się okazja. Ha! Zaszaleję, a co! Szykuje się mała impreza, tematyczna. Dostosuję się, oj dostosuję :P Z przytupem się dostosuję :P Rogata dusza dochodzi do głosu!

piątek, 14 września 2012

niekończąca się opowieść

Bohaterem głównym jest katar mojego dziecka. Właśnie siedzę obok i słucham jak przez sen "wciąga", co mu w gardle jeszcze zalega. Niby poprawa jest, już nie budzi rano kaszlem sąsiadów, ale jeszcze się tego smarka pozbyć nie może. Co prawda już go nie rozprowadza po całej twarzy i obu rękawach, jest go mniej, ale jeszcze jest. Nie wiem, skąd on ma taki nawyk - jak mu leci z nosa, to choćbym była mistrzem olimpijskim w sprincie, to nie zdążę do niego z chusteczką. On to momentalnie rozprowadzi rękawem po twarzy. Wygląda potem, jak to mawiano, jak trzynaste dziecko dozorcy.

Starsza chodzi do szkoły, daje sobie radę. Dzisiaj zahaczyłam rano nauczycielkę i pytam, jak jej idzie, czy daje radę, czy nie ma problemów ze skupieniem się i swojej uwagi na jednej czynności. Pani mówi, że jest super. Że nie ustępuje dzieciom ani na krok. Cieszę się, bo jednak puściłam ją jako 6,5-latkę, bardzo rezolutną, ale jednak nadal rocznik niżej. Miałam obawy, widzę, że póki co niepotrzebnie.

Od wczoraj urzędujemy sami i mam dzisiaj zagwozdkę, co zrobić popołudniu. Powinnam iść do lekarza na kontrolę, ale z tą dwójeczką wycieczka na drugi koniec miasta może się nie udać. Poza tym pada i jest paskudnie. Aaa, o mały włos nie przygarnęłam dzisiaj kota. A raczej kociaka. Niestety nie dał się złapać. Miał myślę ze 3 miesiące, był cały czarny i strasznie wystraszony. Płakał żałośnie. Nie miałam niestety czym go skusić. Normalnie wzięłabym go na parę dni, żeby podkarmić, ale się nie udało. Mąż mi jednak przez telefon postukał w czoło, przypominając o alergii na te zwierzaki. Ale pal licho uczulenie - mały płaczący kiciuś się zapodział i potrzebował ciepła i jedzenia. Może jak pójdę po starszą do szkoły, to go jeszcze zobaczę. Co można dać małemu kotu do jedzenia?

czwartek, 13 września 2012

stolica Maroka :P

Szanowny Kliencie! Uprzejmie informujemy, że "rabat" jest stolicą Maroka.

Czasami mam ochotę zastosować to zdanie w praktyce. Pracuję w sprzedaży i kieruję się jedną główną zasadą - obsługuj klienta (bez kosmatych myśli mnie tu) tak, jak sam chciałbyś być obsłużonym. Z reguły się sprawdza. Czasami jednak przychodzą momenty, kiedy mam ochotę kimś potrząsnąć. Ja rozumiem, że jest kryzys, że wszyscy szukają oszczędności, że wszystko jest potrzebne "na wczoraj", ale bez przesady. Za dobrą pracę należy się godziwa zapłata. I powinno mieć to zastosowanie do każdej branży. Ktoś organizuje duże wydarzenie, zaprasza setkę gości, organizuje catering, sale konferencyjne, wszystko dopięte na ostatni guzik. Ważna impreza, ważne osobistości. Jeszcze "tylko" tłumaczenie. Ale czemu tak drogo? Może jakiś rabacik? I czemu pani chce za całą dniówkę? przecież to tylko 5-6 godzin potrwa... Rozbój w biały dzień. A wie pani, to nam to pracownik "jakoś" przetłumaczy. I jakoś to będzie. Kabina? A po co taki dodatkowy wydatek, to ten tłumacz sobie usiądzie obok i będzie do ucha tłumaczył. No kilku osobom. Pani mówi, że się nie da? Czemu się nie da? No dobrze, niech będzie ta kabina, ale nadal nie rozumiem po co 2 osoby... To zróbmy tak - jeden tłumacz od was i nasz pracownik, i jakoś dadzą radę.

Rozwala mnie takie podejście. Na prawdę podziwiam tłumaczy, którzy chcąc pracować samodzielnie, co rusz spotykają na swojej drodze takie sytuacje. Albo zapytanie o przetłumaczenie 30 stron umowy - zapytanie o 15-tej, a tłumaczenie na 8, ewentualnie 9-tą dnia następnego. I pytanie - a czy jakiś rabacik dostanę u pani? Nie, ale zawsze mogę zwiększyć dopłatę za ekspres. Dopłatę dla tłumacza, który zarwie noc, aby komuś pomóc. Zdarzyło mi się zapytać kiedyś klienta, czy on byłby w stanie taki tekst stworzyć w takim czasie, w jakim chce dostać tłumaczenie. Powiedział z uśmiechem, że chyba nie. Pytanie o rabacik tym razem nie padło. Zmiana terminu też nie. Pocieszające (i satysfakcjonujące zarazem) jest to, że często słyszę potem - wie pani co, tez wasz tłumacz był fenomenalny! dziękuję za taką szybką reakcję! na panią zawsze mogę liczyć! ależ mi pani pomogła - bardzo dziękuję! dla takich chwil i zdań się pracuje :) Ostatnimi dniami jednak moja cierpliwość była wystawiana na dużą próbę. A sytuacje, z jakimi miewam do czynienia... Kiedyś Iw spisała "przypadki tłumacza" (ha! czytałam!) - mogłabym sporo od siebie dodać :)

środa, 12 września 2012

skąd się biorą tygrysy?

Najpiękniejsze są te syberyjskie, ale tam jest pierońsko zimno, więc na pewno nie dla mnie, Frau B dobrze by się tam czuła, ja wolę strefę klimatyczną Akulara. Frytka, Malawiart wytypowali mnie do zabawy. Skorzystam jednak z prawa do nietypowania dalej, bo widzę, że łańcuszek zatoczył już dość szerokie koło.

Pisałam kiedyś, skąd moja ksywka, więc nie będę się powtarzać. Wspominałam również dlaczego zaczęłam pisać. Kiedyś, kiedyś, w zamierzchłych czasach szkolnych (no dobra, nie aż tak zamierzchłych, dinozaury już wtedy nie żyły, a ludzie wyszli już z jaskiń) pisałam sobie pamiętnik. Byłam głupią nastolatką, która nie umiała sobie chyba poradzić z dojrzewaniem (kurde, ale teraz jestem mondra!). I tak sobie spisywałam, a moje notki były głównie o tym, jak bardzo wszystko jest do d... niczego (dojrzewanie to chyba najgłupszy okres w życiu). Potem przestałam, bo świat nabrał kolorów, innych niż odcienie szarości. Jak juz nieco podrosłam i uzyskałam stały dostęp do internetu znalazłam na onecie taką rubryczkę z polecanymi wpisami. I tak wpadłam na Klarkę i jej synogarlicę w pysku kota (szkoda ptaszka, ale cóż - takie jest życie). Czytałam jej bloga, komentarze, sama się nie odzywając. Trafiłam również kilka razy na Sharę i też mi się podobało. I tak to sobie trwało, błogo i spokojnie. Aż coś mnie podkusiło. W moim małżeństwie zdrowo tąpnęło. Pogubiłam się. Urodził się młody, który jakoś wyszło - okazał się być owocem naszych działań naprawczych (jest bardzo malowniczym i pięknym owocem). Młody dawał w kość. I w ciąży, i po urodzeniu. Zapewniał rozrywkę pierwsza klasa. Szpitale, przychodnie, itp. Byłam po prostu wypruta i fizycznie, i psychicznie. I nie wiedziałam, co z tym robić, bo nie miałam nawet czasu ani możliwości gdzieś tego ciśnienia spuścić. Czytałam sobie nadal te blogi z polecenia (od Klarki wpadałam na inne, trafiłam również na Akulara - strasznie mi się tutaj dyskusje poniżej podobały). I tak mi pewnego dnia wpadło do głowy - spiszę, co się dzieje wokół, może pomoże mi to posprzątać pod tym sufitem, bo tam bałagan straszny panuje. Owo wiekopomne wydarzenie miało miejsce dokładnie 27 stycznia 2011. Oczywiście na onecie. Zaglądnął do mnie Leslie, zaglądała Shara, ja sobie po ich blogach po cichutku znajdowałam inne: Malawiarta, Figę, Alanę, Mietkę, któregoś dnia Frau B (ziomalka!), sporo blogów czytam od Akulara. Wiem, że właśnie od Akulara przyszło parę osób :) I jest mi z tego powodu bardzo miło. Pisałam dla siebie, nie domagałam się uwagi, polecenia, cieszyły mnie pojedyncze komentarze. Teraz przeniosłam się tutaj, pojawiło się pewne grono czytających (co jest dla mnie i miłe, i zaskakujące zarazem). I tak oto opowiedziałam historię tygrysa :)