piątek, 19 kwietnia 2013

tłumaczenia - druga strona medalu

Z dedykacją dla Iw i w odpowiedzi na jej post.

Niektórzy pewnie wiedzą, inni może jeszcze nie, że pracuję w branży tłumaczeń. Iw jest tłumaczem, czyli z mojego punktu "siedzenia" - moim dostawcą. Zresztą - kiedyś miałyśmy nawet przyjemność, choć zlecenie nie doszło do skutku, bo.... klient uznał, że za drogo.
Zgadzam się z postem Iw w całej jego rozciągłości, mimo, że reprezentuję tzw. ciemną stronę mocy.
Nie od dziś wiadomo, że biuro jest niejako pośrednikiem między zamawiającym klientem, a wykonującym pracę tłumaczem. Wiadomo, że do stawek, jakie daje tłumacz, biuro dolicza swoją marżę, bo za coś musi się utrzymać. Generalnie, współpraca powinna przebiegać bez zarzutu, a jej podstawowym hasłem powinno być pojęcie kompromisu.
Z mojej strony wygląda to tak - oczywiście piszę na podstawie własnego doświadczenia, tak, jak my to robimy: (plusy współpracy z biurem)
- biuro zapewnia zlecenia, samo niejako "wyszukuje" zleceniodawców (klientów) - tłumacz oszczędza czas
- biuro zapewnia edytowalne teksty, ale nie po zwykłym OCeeR'ze, tylko po konwersji z prawdziwego zdarzenia
- biuro wykonuje korekty, sprawdza teksty, poprawia, przejmuje całą korespondencję z klientem, która często jest zwykłym użeraniem się z nadmiernie dociekliwymi i dokładnymi osobnikami, którzy na siłę chcą udowodnić swoją wyższość.
- biuro negocjuje terminy, czyli prostuje niemożliwe zachcianki, jak na przykład zrobienie 15 stron w 2 godziny, "od ręki" i na już. Albo 300 stron w 2 dni... Takie rzeczy to tylko w erze.
- przy ustnych biuro zajmuje się zorganizowaniem noclegu, materiałów pomocniczych, wyżywienia, itp.
Minusy - bo i takie istnieją:
- biuro z powyżej wymienionych powodów płaci mniej, niż tłumacz uzyskałby robiąc to wszystko samodzielnie
- niestety, ale biuro również często płaci z opóźnieniem...Ale przynajmniej płaci. Biuro nierychliwe ale sprawiedliwe.

Co mogę powiedzieć o spadku wartości? Niestety, jest mocno zauważalny. Obecnie firmy przyjmują do pracy ludzi ze znajomością języków. I nieważne, na jakim poziomie jest ta znajomość, wystarczy, że "coś" umie i już - będzie robić bieżące tłumaczenia, a firma oszczędzi na zleceniach. I tak oto powstają twory wyplute z translatorów typu google. Niestety, coraz częściej słyszę "za drogo". A nie zamierzam schodzić poniżej pewnego poziomu i sprzedawać za pół darmo, bo nie o to chodzi! Dobre tłumaczenie po prostu kosztuje. Ileż to razy zleceniodawca odchodził, a po roku, dwóch... nagle stawał u progu i zaczynał zlecać, mimo, że "drogo". A dlaczego? Bo te tanie tłumaczenia nie były warte nic... Mnóstwo błędów, pomyłek, przeoczeń, albo umowa pisana ciągiem, bo nikt nie przeniósł układu graficznego. Poziom fatalny. Niestety, coraz mniej jest takich klientów, którzy się przyznają do błędu. Co więcej - zaczynają akceptować i zgadzać na niski poziom, na zasadzie "jakoś(ć) to będzie". Przegrywamy przetargi, bo ktoś oferuje cenę tak śmieszną, że aż żałosną. Ale ktoś to przecież tłumaczy! Klienci nie chcą zrozumieć, że nie da się rozliczyć za 1,5 godziny tłumaczenia na spotkaniu, że minimalnie powinien być blok 3- lub 4-godzinny, bo tłumacz musi dojechać na miejsce, przygotować się, wrócić, że poświęca więcej niż 1,5 godziny swojego czasu. Jest coraz trudniej. I tłumaczom, i biurom. Jednak między jednymi, a drugimi trwa jakaś wojna, ciężko dojść do porozumienia. Nie ma dobrej woli i chęci współpracy (oczywiście nie wszyscy). Poniekąd rozumiem czemu - obie strony chcą zarobić, jedna na drugiej. I stąd konflikty. I nie sądzę, aby szybko się skończyły. Szczególnie, że co raz, to któraś strona powie lub napisze o jedno słowo za dużo i za daleko.

czwartek, 18 kwietnia 2013

lekarstwo na całe zło

Tygrys był nieco podirytowany, stanem finansów, a dokładnie tym, co jej firma oferuje, wmawiając dobrobyt, stanem szafy, bo od dwóch lat usiłuje kupić coś na grzbiet, zwane potocznie kurteczką lub płaszczykiem, ale się jej nie składa (bo jak już się pozbiera, to wiosna przechodzi w koniec lata, a jesień w zimę...), stanem ducha, i wogle szystkim dokoła niej. Wszystko byłe beee i łeeee i fuuu i wrrrr. BO TAK!

Ale mąż Tygrysa, mając na uwadze bezpieczeństwo swoje i dziatwy, która z podirytowaną matką zostać miała, postanowił temu podirytowaniu zaradzić...

Po pierwsze primo - zakupił Tygrysowi kurteczkę na allegro.
Po drugie primo - zakupił very special produkty spożywcze, które żoneczkę miały obłaskawić: pomidorki ze śmietaną i cebulką na kolację, chipsy na przegryzkę (smak zielona cebulka) oraz lody kremowe :D

I tym sposobem Tygrys spokorniał, wyciszył się i jest dobrze... Na szczęście słońce również nie zawodzi, co jedynie dodatkowo wpływa pozytywnie na całą sytuację.

Zostały jeszcze siakieś baleriny i legginsy dżinsopodobne do zakupienia (poprzednie baleriny i dżinsy się zwyczajnie rozlazły, rozwaliły i wylądowały w koszu - a na obcasach Tygrys zapierniczał nie będzie 24 ha na de, bo zdechnie). Ale po kolei - za niecałe 2 tygodnie będzie wypłata ;)

środa, 17 kwietnia 2013

stan w(q)rzenia

Są takie dni...... kiedy lepiej nie wychodzić z domu... Ba! Lepiej nie ruszać się z łóżka nawet! Efekt "BO TAK!!!" jest czasami zaraźliwy...
Najgorzej jest, gdy wkurza wszystko!!! Absolutnie WSZYSTKO! Mąż, szef, koleżanka z pracy, szef szefów, baba na ulicy, chłop w sklepie, który grzebie i grzebie i grzebie w tym portfelu, i liczy, i liczy, a ty masz za 3 minuty odjazd z przystanku... Gdy motywacja w pracy spada do poziomu poniżej morza... Gdy okazuje się po czasie, że miałeś rację, ale inny ktoś to zignorował, potraktował jak namolne dziecko i okazja na oszczędzenie dobrych kilku złotych odpłynęła...
Są takie dni czasami, gdy zbliża się TEN dzień, zmiana fazy księżyca, gdy wszystko jest na "NIE", z powodu "BO TAK!!!"

Na świecie jest pięć żywiołów: – woda, ziemia, powietrze, ogień i wkurzona kobieta  
A wiecie, czym się różni wkurzona kobieta od terrorysty? Tym, że z terrorystą można jeszcze negocjować...

A przy okazji, na dowód wiosny, wiosenna odsłona tego wkurzonego Tygrysa:
 

wtorek, 16 kwietnia 2013

załatwiony poniedziałek

Poniedziałek był dla mnie dniem załatwiania. Załatwiłam lekarza z Młodą (nie na amen, spokojnie). Potem załatwiłam męża, a dokładniej to mieliśmy wspólnie załatwić wnioski paszportowe dla dzieci, ale moja wspaniała i świetna pamięć ciut zawiodła i załatwiłam mężowi wycieczkę powrotną do domu w celu dowiezienia aktu urodzenia dziecka. Ale potem załatwiliśmy jednak i wnioski, i paszporty będą gotowe w ciągu tygodnia. Potem załatwiłam zakupy. A potem.... a potem zawiozłam dziecko do szkoły na zajęcia z gimnastyki, bowiem dziecko chciało się przed mamą pochwalić jak ćwiczy. Wytrzymałam w sali ok. 7 minut, po czym stwierdziłam, że zza dźwiękoszczelnych drzwi z szybą też świetnie widać. A nieco ciszej jest.... Wogle to moja opinia jest taka, że bycie opiekunem/ nauczycielem tak młodocianej grupy to jest kara sił wyższych (wpisać sobie odpowiednio, jakich i których) za najcięższe przewinienia w poprzednich wcieleniach. Serio! Moim największym koszmarem byłoby zostać przedszkolanką lub nauczycielką młodocianych. Istnieje ryzyko, że by mnie wywalili dyscyplinarnie po tym, jakbym jakiemuś rozwydrzonemu "bachorzęciu" gwizdnęła w ucho. W międzyczasie, gdy przebywałam w placówce oraz korzystając z okazji, złapałam panią wychowawczynię i załatwiłam usprawiedliwienie nieobecności dziecka oraz przeprowadziłam wywiad na temat zachowania. Pani wychowawczyni również skorzystała z okazji, że mnie ma i załatwiła sprawę badań przesiewowych i wysłała mnie na rozmowę z panią psycholog. Normalnie nazałatwiałam się w tym dniu, że hej! Wyszłam z domu rano, wróciłam, jak z pracy, głodna i padnięta. I zmarznięta, bowiem wiosna dała fałszywą nadzieję na ciepło, którego nie było, bo dmuchało chyba znad Arktyki. Efekt - gardło mnie boli, buuu. Z rozmowy z psycholog wyszło, że mam fajne dziecko, umysł raczej ścisły, ze zdolnościami przywódcy, takiego naturalnego lidera w grupie, które daje sobie świetnie radę jako sześciolatek w I klasie. Ale ma też niewielkie braki i niedociągnięcia. W sumie na prawdę fajna rozmowa. Pani zwróciła mi uwagę na kilka kwestii, które sama pomijałam i nie zauważałam. I była przy tym bardzo miła i rzeczowa. A najbardziej rozbawiły mnie dwa pytania:
1. Czy nie sądzi Pani, że córka może być lekko nadpobudliwa ruchowo?
- moja odpowiedź - nie wiem, zdążyłam się przyzwyczaić chyba :) Bo co jej mam powiedzieć? Na prawdę nie wiem, jest jednak taka możliwość. Sama się nad tym już kiedyś zastanawiałam.
2. Czy "rządzi" również rodzeństwem?
 - próbuje, ale rodzeństwo się nie daje, ma równie silny charakter. Pani psycholog - to pewnie ma pani co robić w domu..... Ano mam :)

niedziela, 14 kwietnia 2013

muzycznie

Niedawno Malawiart pisał o programach typu Voice of Polad. Osobiście lubię oglądać XFactora i muzyczną część Mam Talnet. Po prostu lubię posłuchać tych, co ich Bozia talentem uraczyła.
Są występy, które mnie przyprawiają o ciarki:
http://www.youtube.com/watch?feature=endscreen&v=oZ0xsIlmhRU&NR=1

Ta dziewczyna doszła do finału. Moim skromnym zdaniem - zasłużenie.

To jest występ, który mnie przyprawił o ciary i niemal łzy...
http://www.youtube.com/watch?v=Y9MC6Oc9Ki0

Chłopak program wygrał, a jego występ finałowy - chwilami nie wiem, czy nie wolę jego wersji od Depeshów... Oceńcie sami. Mnie się podoba jak cholera.

http://www.youtube.com/watch?v=F9KqFde-l7c

Takie "perełki" uwielbiam. Oczywiście, programy są jakie są, nie "piję" tutaj do ich konwencji. Doceniam talent i muzykę. Bez wchodzenia w zbędne szczegóły.

P.S. Niestety, muszę sobie znaleźć jakieś zajęcie i cośkolwiek napisać, bo Resovia chyba właśnie przerżnęła 3:0....A Twierdza miała być niezdobyta.... Ech