wtorek, 30 grudnia 2014

święta, święta i po świętach

Wróciłam! Niemal całkowicie ;) i chyba jako jedyna - przetrwałam święta! Bo dokoła wszyscy popadali na katar i pochodne kaszle.

Przepraszam za to, że nie znalazłam czasu na skrobnięcie życzeń, ale coś przykuło całą moją uwagę i zabrało czas. Nie wymawiać przy mnie słowa "kurier" i "przesyłka" jeszcze przez parę dni :P Wyjaśnię niedługo.

Muszę się pochwalić czymś, co wręczałam pod choinkę:
http://oleander73.blogspot.com/2014/12/19-czas-na-herbate.html?spref=fb

Pudełka były dwa - drugie zamiast pasków, miało kropeczki. Było jeszcze pudełko na chusteczki (nie zdążyłam fotki cyknąć - może autorka posiada). Piękne są :) Nie spodziewałam się aż takiego efektu. A jeszcze do tego był mały gratis w postaci osobistego kalendarzyka - ze spersonalizowaną okładką!
POLECAM!

środa, 17 grudnia 2014

nie ma nikogo w domu

Jak niektórzy mogli zauważyć, ostatnio jakoś u mnie pusto. Znalazłam chwilę, aby wyjaśnić. Otóż po prostu mnie nie ma :) Zwyczajnie jestem zabiegana, można by rzec, że latam niczym przysłowiowy kot z pęcherzem. Taka ze mnie prawie święta mikołajka. Trochę tu, trochę tam, głównie w trasie i w Krakowie. Nawet urodziny tam spędziłam - było niezwykle miło i przyjemnie. Zwiedziłam pobieżnie z tej okazji krakowski Kazimierz i zostają pod jego wrażeniem - muszę kiedyś wpaść tu latem i za dnia. Odetchnę pewnie na Święta, ale odezwać się zapewne nadal nie odezwę, gdyż wyjeżdżam i wrócę tuż przed Sylwestrem. Już mam przygotowaną żółtą karteczkę post-it z imieniem i nazwiskiem, w razie problemów z przypomnieniem ich sobie... przykleję sobie na czole, albo na monitorze...
Wczoraj miałam małe spotkanie firmowe, na którym otrzymaliśmy opinie o sobie wystawione przez kolegów. Poniżej pozwolę sobie zacytować parę, gdyż nastrajają mnie mega pozytywnie i dają kopa:

"Ma dobre podejście do problematycznych klientów, umie z nimi postępować"

"Kobieta - dynamit :) towarzyska i uśmiechnięta"

"Człowiek żywcem wyjęty z najwybitniejszych dzieł literatury światowej, entuzjastyczna, z siłą przebicia, wspaniały kompan do..."

Polecam każdemu taką terapię! Działa! Trzymam swoją listę przy sobie i będę do niej zaglądać :)

poniedziałek, 24 listopada 2014

co w spamie piszczy...

Ostatnio miałam nalot angielskojęzycznych spamerów. Oglądalność bloga wzrastała w tempie szalonym i galopującym. Potem nastąpiła chwila ciszy... aż tu nagle dostałam na maila takie coś... Jest tak piękne, że Wam to prezentuję!

Odlotowo tu tuż przy Ciebie, wielce mi się podoba twoja stronica internetowa 
jest w gruncie rzeczy poczesna, wybitnie mi się podoba w niej fatałaszki graficzna sum, ego intymnie inwituję 
Ciebie aż do mnie na stronę, jakiej ogół zagadnień owo: tanie oczyszczalnie przydomowe

środa, 19 listopada 2014

pokusy, pokusy, na każdym kroku pokusy....

Ostatnio sobie dogodziłam.... jakkolwiek to brzmi, myślcie sobie, co chcecie :P
Generalnie - uległam pokusie.... Popełniłam grzech nieumiarkowania w jedzeniu, ze szczególnym uwzględnieniem słodkiego. A wszystko zaczęło się tak niewinnie...
Najpierw chora była młoda i siedziałam z nią 3 dni w domu. Co robi Tygrys, jak siedzi w domu? Otóż - gotuje. Gotuje do przesady i często gęsto za dużo. Na szczęście od czego jest zamrażalka i pudełka po lodach! Alleluja! Bo nie wiem, co bym z tą ilością fasolki po kretyńsku zrobiła....
Potem, jak młoda zdrowiała, lekkie przeziębienie dopadło Tygrysa... Zaczęło się niewinnie, lekkie drapania, lekko przytkany nosek, lekka temperaturka - nic wielkiego, ale dmuchamy na zimne, więc hyc pod kołderkę, w towarzystwie aspirynki, czosnku, imbiru, soczku malinowego - niniejszym matka jest chora (niemal obłożnie - dodajmy dramatyzmu, żeby nie było, że bezczynnie leży) i cmentarny łikendzik przeleży. Zresztą, futra z norek, woniającego naftaliną nie posiadam, to po co mam lecieć na cmentarz, skoro nie mam w czym się lansować?
Nic to, leżymy... I tak mi się spodobało, że przedłużyłam tą opcję aż do następnej niedzieli... a co...
mąż tylko był szczęśliwym człowiekiem, bo mu żona zamilkła na 6 dni i miał jakiś spokój w domu, przerywany wypluwaniem płuc (ale luzik - co wyplułam, wkładałam na miejsce z powrotem). Jak nie wierzycie - zapytajcie Natt, jak do niej zadzwoniłam to zapytała, co mi tak szafka strasznie skrzypi w kuchni... to jej wytłumaczyłam, że to nie szafka, tylko ja osobiście sobie westchnęłam, że nie czuję się chyba najlepiej....
Noo, więc wracając.. posiedziałam w domu ekstra półtora tygodnia (długi łikend doszedł), więc się realizowałam.... kuchennie, kurde mol... chora byłam, to nie łaziłam na zumbę i fitness.... i mi się chciało....
Efekt:
- zrobiłam napoleonkę na całą blachę z piekarnika - zeżarliśmy
- zrobiłam miodownik - zeżarliśmy
- zrobiłam bezę z 10 białek (taki torcik) z kremem toffi - zeżarliśmy
- zrobiłam sobie quesadillę - zeżarłam sama
- końcem zeszłego tygodnia, będąc w stanie lekkiej desperacji - zeżarłam pół puszki mleka skondensowanego........

Jesoooo, jaka ja jestem słodkożerna!!!! Na całe szczęście, antybiotyk się kończy - wróciłam na zumbę. Efekt: bolą mnie pośladki, bolą mnie uda, boli mnie brzuch (myślałam, że macicę urodzę, ale się kuźwa zaparłam - co??!! ja nie zrobię wszystkich serii??? JA?!?!?!). I jest mi bosko... Oraz - już mi się nie chce słodyczy... Endorfiny wystarczą :) a zakwasy przypominają, że teraz zrzucić to, co się zeżarło nie będzie taką bułką z masłem - 3 tygodnie przerwy robią swoje....

wtorek, 18 listopada 2014

czego to ludzie nie wymyślą?

Mam w biurze radio, którego NIE SŁUCHAM. Wcale. Zero. Null. I wogóle tego radia tam nie ma, dlatego nie trzeba płacić żadnych abonamentów, bo i za co? Przecież tam nie ma NIC. I w tym radiu, którego absolutnie nie słucham, są reklamy. I ta oto doszłam do pewnych wniosków. Są tabletki na:
- syndrom rozbieganych nóg i rąk (znam paru takich, co by im się szczególnie na rozbiegane ręce przydało...)
- zgagę
- uregulowanie chęci spożycia cukru
- schudnięcie
- łatwe siusianie (panowie i ich prostata)
- zdrowe i mocne zęby (tak, teraz można łyknąć tabletkę, żeby dziecku (o zgrozo!) rosły zdrowe i silne zęby)
- poprawę apetytu u niejadka (odwrotność tych na spalanie tłuszczu?)
- zimne stopy i dłonie (ooo, coś dla mnie!)

To tak sobie myślę... Na co jeszcze mogą być tabletki?
- tabletka na śniadanie/ obiad/ kolację - zamiast tracić czas i wysilać zęby - tabletka zamiast posiłku
- tabletka zamiast wizyty w kibelku - samo się będzie utylizowało, wewnętrznie, po prostu zniknie niczym fatamorgana...
- tabletka zamiast picia - łykasz, a poziom płynów w organizmie się podnosi!
- tabletka zamiast seksu - łykniesz i czujesz się jak po najgorętszej nocy w życiu (jeszcze przydałaby się do kompletu taka, co dostarcza wspomnień...) - w sam raz w sytuacji, kiedy nie ma faceta na podorędziu, a ochota dręczy i męczy...
- tabletka na farbowanie włosów - co się będziemy męczyć z farbą, w domu, czy u fryzjera.. pyk, łykasz i jest! Burgund na głowie!

Może macie jakieś pomysły jeszcze? Póki co, idęsprawdzić, czy są tabletki na przyrost rozumu...

piątek, 14 listopada 2014

kobieca logika - męska pamiętliwość

Nie rozumiem... 8 lat minęło, odkąd opierdzieliłam męża, że mnie zostawił na stoku... Miał mnie uczyć jeździć na nartach i prosiłam, żeby nigdzie nie łaził. Miał być obok, w razie problemów, pomagać, wyjaśniać, korygować błędy. A on mi powiedział, jak się skręca w prawo, jak w lewo, jak się hamuje i poszedł!!! Poszedł do baru oglądać mecz! Powiedział "Ty tu ćwicz, wrócę za godzinę, góra dwie i pokażesz, co się nauczyłaś". I jak tu się nie wkurzyć? No jak? Wkurzyłam się i go opieprzyłam! I co z tego, że mi się to śniło?


http://demotywatory.pl/4415596/Kobieca-logika

czwartek, 30 października 2014

czego się boi tygrys?

Tak mi się ostatnio jakoś przypomniało, dlaczego nie przepadam za "wsiom", a wolę miasto.
Z jednego małego powodu. Powód ten ma 8 nóżek i jest przepaskudny. A zwie się pająk.

Witam wszystkich... Nazywam się Tygrys, mam 21 lat (NO CO?! Mam tyle!) i boję się pająków. Od urodzenia chyba, a przynajmniej odkąd pamiętam, czyli mniej więcej od czwartego roku życia.

Jakby ktoś organizował spotkania Anonimowych Arachnofobików, to chyba tak by wypadało zacząć, prawda?

Pająki to ponoć pożyteczne stworzenia, są mniejsze ode mnie (mając 172 cm to w sumie sporo rzeczy jest mniejszych ode mnie), zabijają muchy i komary, są niegroźne, i w ogóle, i w szczególe. Ale cóż poradzę, że wywołują we mnie reakcje skrajne...

Wiecie, jak spaceruje po lesie osoba, która się boi pająków? Ano tak. Najpierw wybiera odpowiedni las - nie za gęsty, żeby pająki nie miały za dużo możliwości rozciągnięcia sieci między drzewami, bez krzaków i duuużych gęstych chaszczy. Następnie na obrzeżu lasu szuka kija. Będąc wyposażona w kij wchodzi nieśmiało między drzewa i zaczyna kręcić kijem koła przed sobą. Po co? Po to by ściągnąć kijem ewentualne pajęczyny i ich mieszkańców. To dość ryzykowne zajęcie, gdyż jeśli się tak stanie, że na kiju znajdzie się ściągnięty pająk, kij zwykle zostaje odrzucony z wrzaskiem na odległość kilku metrów. Jest pewne, że w ten sposób wiele zwierząt uciekło z lasu razem z tym pająkiem. Osoba należąca do AA staje w tedy na środku lasu, bezbronna (kij jest daleko) i mówi "Pierd... dalej nie idę! i czeka na nowego kija. Oczywiście, ktoś inny go musi znaleźć i przynieść...

Jak zabija pająka osoba z grona AA? Odpowiedź jest krótka. Wcale albo przypadkiem. Najlepiej oczywiście wcale. Osoba z grona AA po prostu robi wrzask, że niech się F16 z poziomem hałasu schowa, potem spieprza szybciej niż niejaki Usain Bolt i grzecznie prosi o pomoc "WEŹ MI TO STAMTĄD WYEKSMITUJ!!!!! NA ŚMIERĆ! ŻEBY NIE WRÓCIŁO!!!". Tu jedna mała uwaga. Wciąganie odkurzaczem nie wchodzi w grę, bo po wyjęciu rury istnieje ryzyko, że istota zła wróci do naszego świata przez pozostały po rurze otwór. Nie. Ma nastąpić eksmisja na bruk (chodnik pod blokiem, 3 piętra niżej jest akceptowalny) lub pełna eksterminacja. Zabicie przypadkiem nastąpiło raz, jak AA zabił małe stworzenie na łóżku, uznając je za muchę (nie miał AA okularów na nosie i był zaspany). Taki przypadek miał miejsce raz w życiu.

Czy w przypadku AA wchodzi w grę przegonienie pająka miotłą? Nie. Jeśli pająk dotknie jednego końca miotły, miotła zwykle niechcący (jak inaczej?) wypada z ręki AA, na odległość uzależnioną od miejsca w pomieszczeniu (na koniec pokoju). Zwykle, zanim miotła wyląduje na ziemi, AA jest już w tym czasie daleko, a po okolicy niesie się echo...echo... echo.....cho...o....

Czy AA łapie pająki do słoika, zakrywa wieczko i wypuszcza je na dworze? Nie. AA spróbował tego raz. Nakrył pająka słoikiem, wsunął kartkę, podniósł i odwrócił słoik.... I wtedy TO nastąpiło... Pająk opadł na dno słoika i znalazł się w niebezpiecznie bliskiej odległości od palców AA (NO I CO Z TEGO, ŻE MIĘDZY PAJĄKIEM A PALCAMI BYŁ SŁOIK?!?! To jeszcze nic nie znaczy!). Słoik został na tyle gwałtownie odstawiony, że cudem się nie zbił. Yyyy... Znaczy to pająk o mało co nie wybił dna...

Czy AA bywa w piwnicy? Nie.

A teraz element humorystyczny (do tej pory było poważnie):
http://demotywatory.pl/4406464/Krotki-poradnik--Jak-rozroznic-pajaki

Apel: proszę nie tłumaczyć mi, że pająki są małe, niegroźne i pożyteczne. Jest to jedyne stworzenie, którego się boję, więc chyba nie jest tak źle ze mną? Żadne żuki, ćmy, robaki, węże, myszy, tylko i wyłącznie pająki. Trudno... radziłam sobie jakoś (z naciskiem na jakoś) przez te 21 lat mojego życia, to teraz też jakoś przeżyję. Najlepiej z daleka od tych-tych tam... pająków.... brrrrrr

środa, 29 października 2014

lato, lato, i po lecie....

Tak generalnie, to ja się od kilku dni zastanawiam, komu, kurde mol, to lato przeszkadzało???
Ostatnio na pytanie retoryczne rzucone w przestrzeń "Długo to jeszcze będzie tak zimno?!" padła rzeczowa odpowiedź "Do kwietnia".
Ja rozumiem, że należy dać zarobić producentom butów typu kozak i trep, ale bez przesady... Owszem, w kozakach moich koloru karmelowego wyglądam zajebiaszczo (szczególnie w połączeniu z legginsami lub kiecką), jednakowoż w szpilkach też niczego sobie i nie miałabym nic przeciwko temu, aby pozostać przy szpilkach, cienkich bluzkach i lekkich kurteczkach. Wcale to a wcale nie tęskniłam za puchowym płaszczem! A ostatnie dni sprawiły, że się jakoś od nowa w tym roku do siebie zbliżamy i bliżej poznajemy (nie, jeszcze z nim nie rozmawiam, jak Frytka z walizką, ale dobrze nam idzie).
Tak więc wracając do tematu (kurde... ktoś mi kawę wypił????), zima jest jako tako, ale jesień nie jest jednak moją ulubioną porą roku. Okej, okej, dzisiaj świeci słońce, dobra, niech będzie... Ale ten szron na trawie, to budzenie odgłosami skrobania szyb (hłe, hłe, hłe.... ja mam garaż!), ten przenikliwy wiaterek... to nie są jakieś moje ulubione rzeczy... Wolę napierdzielające z rana ptaszki (PTASZKI! wróbelki i kumple! proszę mnie tu kosmatych skojarzeń nie mieć), ciepłe promienie słońca na twarzy, przyzwoite temperatury (tak około 25-30 stopni - POWYŻEJ zera).
Od tego zimna to mi dłonie wysychają i robią się szorstkie...Poza tym w kilku warstwach ubrania nie wyglądam nadto atrakcyjnie, raczej grubo i puchato. A ta wersja nie ma zbyt dużo wspólnego z byciem seksownym obiektem westchnień płci przeciwnej ;)
Nawet ta fajniejsza wersja zmiany czasu na niewiele pomaga, bo fajnie było w pierwszym dniu, jak się wyspałam. Teraz organizm się przyzwyczaja i już nie jest tak fajnie. Poza tym wychodzę z pracy, a na zewnątrz zaczyna zapadać zmrok! Sie mi to nie podoba!
Tak więc do brzegu.... Apeluję o przedłużenie lata, maksymalne skrócenie jesieni (tydzień wystarczy, w porywach do dwóch - ukłon w kierunku wariatów, którzy się jesienią zachwycają), zima ma być tylko i wyłącznie biała i trwać miesiąc. Potem śnieg ma zniknąć (nie żadne tam roztopy, ciapki, błoto pośniegowe i inne - po prostu znika), a w jego miejsce przychodzi wiosna.
Tako proponuję ja, zwierzę zdecydowanie ciepłolubne i uzależnione od słońca. Niespełnienie moich grzecznych próśb może skutkować emigracją mojej szacownej osoby do krajów oferujących bardziej sprzyjające warunki (polecę z bocianami), co byłoby ogromną stratą dla tego kraju i mojego regionu.

Z poważaniem,
Tygrys

p.s. co za bezczelny typ wychlał moją kawę?!?!?!?!

poniedziałek, 27 października 2014

jaka ze mnie fatalna matka...

Dzieci moje, ze szczególnym uwzględnieniem młodszego, przećwiczyły mnie w kwestii chorób dość konkretnie. Zaliczałam szpital, wyspecjalizowałam się w rozpoznawaniu kaszlu, przyczyn gorączek, sposobach ich zbijania, jak były oporne, odróżniam już wysypkę trzydniówkową od rumienia zakaźnego i od szkarlatyny, z ospą jestem za pan brat, zapalenia oskrzeli to dla mnie pikuś. Wyposażona jestem w syropki, wapienka, inhalator - słowem - przygotowana na każdą ewentualność. Jak pani doktor mówi, że dzisiaj taki syrop, ja podaję, jakie mam zamienniki i proponuję ich wykorzystanie (żeby nowych nie kupować). I do tej pory się nie myliłam (noo dobra, raz się machnęłam, ale każdy może).
Aż do zeszłego tygodnia.... ta passa trwała...
Dziecię starsze dostało kaszelku, taki tam mokry, tylko z rana... Piątek był, więc zapodałam pół aspiryny i przetrzymałam w domu przez weekend. Przeszło. W poniedziałek kaszelek był rano i parę razy wieczorem. We wtorek kaszelek był rano, wieczorem i ponoć w ciągu dnia też był (przynajmniej tak dziecię twierdziło...). Z uwagi na stan podgorączkowy, który nagle się objawił (od 37,4  jeszcze nikt nie umarł, nie przesadzajmy...) matkę coś tknęło i zostawiła dziecię w domu i poleciała rejestrować do przemiłej pani doktor. Dziecię pani niemal 2 lata nie widziało... Przemiła pani doktor słuchała, badała, oddychać kazała... długo to trwało... Dziecię wyoglądała i wyszło... że matka dziecko z zapaleniem płuc i oskrzeli przez ostatnie dni wypychała do szkoły. I tym sposobem, dziecię dostało antybiotyki (pierwsze od 2 lat), matka zwolnienie na dziecię owe i wyrzutów sumienia troszkę też dostała... I z tego powodu dziecię dostało na obiad pierożki, i naleśniczki dostało, i lekcje z mamusią odrabiało, i w gry też pograło... Na szczęście wyrzuty sumienia już minęły ;) z dzieckiem obecnie realizuje się tatuś :D

wtorek, 21 października 2014

...

Niby jestem, ale jakby mnie nie ma. Ostatnio wpadł mi do głowy pod prysznicem pomysł na post, ale chyba się spłukał z szamponem, bo nie mogę go znaleźć do dzisiaj. Nie mam pomysłu, o czym mogłabym pisać. O pogodzie? Do wczoraj było pięknie, wrzesień i październik rozpieszczały słońcem i temperaturą. Ale wczoraj się popsuło i psuje nadal. Zresztą, o pogodzie to takie oklepane i bez sensu. O małej chandrze? A po co? Wiąże się z pogodą i pewnie niedługo minie. Pewnie sama, nawet nie muszę jej pomagać. Ot taki tam, jesienny nastrój. O pracy? No nieeeeee, o pracy nie będę pisała! Wystarczy, że ją wykonuję, nie muszę jej jeszcze dodatkowo wspominać. Cieszę się, że jest i że coś tam na tym zarabiam. O wolnym czasie? A tego to chyba mam lekki deficyt. Ale ponoć z własnej winy, jak mnie jednak laska zdiagnozowała. Że nie umiem usiąść na kanapie i mieć wszystko w d.... gdzieś przez cały dzień. To fakt - wiecznie coś robię, za coś się łapię i ciągle mam coś w rękach. Nawet jak odpoczywam, to robię na drutach i ścieram kurze, i gotuję, i się kręcę, minimalizując straty, to znaczy staram się nie robić pustych przebiegów (zawsze niosę coś, co zostawiam, albo zabieram po drodze, żeby nie latać po domu bez sensu i na pusto). Nie wiem, czy w tym wieku to się da wyleczyć - obawiam się, że nie.
Tak więc wracając do meritum - nie wiem, o czym mogłabym napisać. Nie mam pomysłu. Odezwę się, jak mi coś wpadnie do głowy. Ostatnio czas mija mi na planowaniu wycieczki do jednej takiej domorosłej psycholożki, w towarzystwie dwóch innych. Będzie się działo...

sobota, 11 października 2014

Pogoniło mnie...

Nie, nie dostałam biegunki... Wywiało mnie z miasta. Stolyca wezwała na szkolenie, a szwędacz stwierdził "jedziemy dalej! a co! kto bogatemu zabroni?!". No i pojechaliśmy sobie. Do babci. Teraz muszę przywołać pewną definicję, którą stworzyłam podczas weekendu - babcia jest taką specyficzną instytucją, dla której będę wiecznym dzieckiem, niezależnie od wieku, dzieckiem, które powinno częściej i regularniej jeść, cieplej się ubierać (kto to widział, taką cienką kurtkę nosić?) i bardziej na siebie uważać. I nic tego nie zmieni.
Odwiedziłam miejsca z czasów młodości, gdzie czas się jakby zatrzymał, ale jednak nie do końca. Miałam wrażenie, że chyba ostatni raz tak na nie patrzyłam, że to jakieś pożegnanie...
U babci spędzałam niemal każde wakacje. Czasami były nieplanowanie dłuższe, np. jak wtedy, gdy złamałam rękę i wymarzona kolonia nad morzem musiała został odłożona w czasie... Z gipsem sięgającym po pachę ciężko się kąpać w morzu... ale na drzewo na koszarach wejść się dało ;) Koszary to był coś, co uwieczniłam na zdjęciu, bo opisać tego chyba nie umiem. To dół, na którego dnie były boiska, do którego się zbiegało (zjeżdżało na rowerach, w zimie na workach i sankach). Rosła tam nasza wierzba, która niestety teraz jest namiastką tego dużego drzewa. Obecnie w ogóle jest tam inaczej - krzaki, po których ganiałam zmieniły się w całkiem niezłe drzewa :) Na dole rosły mirabelki, które nadawały się zarówno do jedzenia, jak i na kompot. Morwy też były niezłe ;)



wspomniana górka do zjeżdżania/ zbiegania

Miasteczko zaczęło się jednak zmieniać, rozwijać. A jednak nadal można w min znaleźć ciągi starych domów, umieszczonych nietypowo, przy samym chodniku. Idąc na spacer można by zaglądać ludziom w okna.

Byłam też na starym cmentarzu u dziadka, ale tam jakoś niezręcznie było mi robić zdjęcia. Chociaż drzewa, jakie tam rosną i jakich nabierają teraz kolorów, zawsze robią na mnie wrażenie. Ogromne klony, kasztany i jesiony. Sięgające nieba.

tam jesień jest bardziej zaawansowana...

Z nowości poprawiono i odnowiono park. Budynki przeszły renowację, alejki oczyszczono, postawiono fontannę. Jest tam teraz bardzo ładnie.




Aż miło było posiedzieć chwilę i nic, absolutnie nic nie robić... I tym sposobem zabrałam Was na mały spacer, w tą piękną, słoneczną pogodę...

poniedziałek, 29 września 2014

jesienna melancholia

Ostatnio się gubię. Za dużo myślę, czy jestem szczęśliwa, czy tylko zadowolona, a może znudzona? A może być coś porobić, ale co? Ale z kim? Włącza mi się szwędacz i gdzieś mnie pcha i niesie. Na razie na łono rodzinne - jadę odwiedzić dawno nie widziane strony z młodości, miejsca, w których czas stanął w miejscu. Jadę sama. Mam takie dziwne uczucie, że czegoś mi za mało, czegoś mi brakuje, coś mi umyka. Tylko nie wiem dokładnie co. szczególnie jakoś dotkliwie to odczułam w weekend, kiedy uziemiłam się w domu, mimo pięknej niedzieli. Inna kwestia, że zmusiły mnie do tego okoliczności (Młoda zwichnęła lekko nogę i nie chodzi, więc nie mogliśmy wyskoczyć gdzieś wspólnie, bo 28 kg na barana nosić nam się nie uśmiechało...). Męczy mnie siedzenie w domu. Fakt, że miałam "robotę" tym razem nie pomaga. Irytuje mnie, że pewne sprawy muszę przełożyć na "za jakiś czas", bo tego wymaga sytuacja. Nie wiem, czy to kwestia wieku, zbliżających się powoli kolejnych urodzin, ale chcę brać z życia garściami, a póki co ledwo oblizuję palec. Wiem, że mamy z mężem różne charaktery, i to, co wystarcza jemu, dla mnie jest niewystarczające - ja zawsze chciałam więcej, intensywniej i mocniej! Ostatnio mi to jakoś ciąży... Samo zrozumienie nie wystarcza. Może to kwestia nadchodzącej jesieni... Dopada mnie chandra... a może za dużo myślę? Chciałabym wyjechać na krótki urlop wyłącznie z mężem, a on - on by znowu chciał rodzinnie... W sumie to jedna z kilku kwestii, w którym mam odmienne zdanie. I nie wiem dlaczego, nie forsuję go! Odpuszczam. Więc może to moja wina, poniekąd? Może powinnam bardziej upierać się przy swoim? Naciskać? A nie potem narzekać... Ale.... z drugiej strony - upierałam się ostatnio przy kilku drobiazgach i nie wskórałam nic. I nie wiem, czy mi się chce.... I właśnie ten stan niewiedzy, jest chyba moim problemem. Muszę się ogarnąć i konkretnie zdecydować, czego ja do piernika chcę od życia! A póki co... Zrobię sobie prezent ;) Która będzie lepsza? Bo pasują do mnie obie!


źródło: http://pl.dawanda.com/

czwartek, 25 września 2014

bo czasem trzeba zwariować, żeby nie oszaleć

Bo to jest tak... Jak się spotkają baby na wieczorku, to może być ciekawie. Wręcz niesamowicie interesująco. O czym rozmawiają kobiety, gdy się zerwą ze smyczy? Domyślacie się? Tak! Macie rację! Gadają o seksie! Ale jak gadają! I co gadają! Ha! Generalnie, zainteresowani tymi paniami panowie powinni mieć czerwone i piekące uszy oraz prypcia na języku. Od obgadywania. Nie! Wróć! od omawiania ich .... charakterów i postaw obywatelskich. Bo kobiety, jak się zejdą, to są straszne, na prawdę, uwierzcie na słowo. Kobietom potrzebna jest od czasu do czasu taka terapia poprzez głupawkę i wymianę poglądów, doświadczeń, opis zdarzeń, jakie miały miejsce. Taka sesja przebiega zwykle w dość luźnej atmosferze i przebywający w tym czasie pozostali domownicy mogą się czasami kobiecie podejrzanie przyglądać (czego ona taka rży do tego komputera?!). Wymiana wiedzy i doświadczeń jest niezwykle istotnym zjawiskiem, gdyż pozwala uniknąć pewnych błędów w przyszłości, jak na przykład wybór mężczyzny ze zbyt małym..... robaczkiem/ gąsienicą. Wątłym dżdżownicom mówimy stanowcze NIE! Wiele prawd życiowych powstaje podczas takich wieczorków, jak na przykład o ...a zresztą... Co miało miejsce podczas tego wydarzenia towarzyskiego, pozostanie na zawsze tajemnicą i nie opuści tamtego "pokoju". A za jakiś czas sesję terapeutyczną należy powtórzyć, omówić bieżące wydarzenia i zaktualizować informacje. Gdyż czasem trzeba trochę zwariować, żeby nie oszaleć w tym codziennym spokojnym życiu.

* osoby biorące udział w wydarzeniu: Pani X, Pani Y i Pani Z.

sobota, 20 września 2014

czy ktoś za mną zatęskni?

Parę dni temu Nitager wspominał Blogerkę, która odeszła. Zapadła mu w pamięć. I tak jakoś pod wpływem tego posta na przemyślenia mi się zebrało.
Bo to, czy o nas ktoś będzie pamiętał, wspominał, czy tęsknił, zależy wyłącznie od nas samych. Już ponad 10 lat temu odszedł mój dziadek. Osobą był dość ... specyficzną ;) Miał trudny charakter, był milczący, zamknięty w sobie i w swoim pokoju, do którego nie powinno się wchodzić, a już zbrodnią byłoby ruszać jego rzeczy (głównie fifkę i akcesoria). No ale... Gdzie diabeł nie może, tam Tygrysa pośle. Jeśli ktoś naruszył święty czas drzemki dziadka, spotykał się z gderaniem, mruczeniem i innymi objawami niezadowolenia. Poza mną. Ja mogłam wszystko. Mnie dziadek pokazywał, jak ładnie kolorować ciekawe obrazki (skąd on miał takie "zarąbiste" obrazki do kolorowania?!?!), nauczył mnie układać pasjansa, zbierać i rozpoznawać grzyby, czyścić ryby po łowieniu (mogłam strzelać pęcherzami!). Ode mnie dostał kiedyś chomika - zostawiłam go, bo dziadek go polubił. Ja zaś dostałam kwiatka - zawsze chciałam mieć kwitnącego w domu grudnia, a dziadkowi kwitły wszystkie, na potęgę. Wiedziałam, kiedy odszedł - przeszedł mnie w tamtej chwili prąd, dreszcz, tak jakby mi ktoś odebrał na sekundę powietrze. Wróciłam do domu i wiedziałam.
Podobnie będzie z babcią - wiem, że niedługo pewnie zacznie się zbierać na tamten świat. Już ten wiek, powoli ten czas. Sytuacja podobna, ta sama relacja, przywiązanie.
Mam jeszcze drugą babcię. Również żyje. Ale tu nie ma jakiejś specjalnej zażyłości... Ot, po prostu jest. Nie czuję więzów rodzinnych, przywiązania. Mimo starań, prób podejmowanych, babcia była osobą skupioną przez całe życie tylko i wyłącznie na sobie. Nawet podczas luźnej rozmowy o niczym wyglądało to tak: "Co u ciebie, Tygrysku słychać, bo u mnie jako tako, źle się czuję, mam niedobrze, nikt mi nie ułatwia, wszystko ciężko załatwić i cały świat jest przeciwko". Po takim wstępie już mi się nie chce odpowiadać, co u mnie słychać...
Samo bycie rodziną nie sprawia, że od razu z założenia, będzie się za kimś tęskniło, będzie kogoś brakowało. Czasem osoba spoza rodziny będzie tą, o której się myśli, za którą się tęskni.To, jacy jesteśmy w tym życiu decyduje, czy po jego zakończeniu, będzie miał kto postawić świeczkę na naszym grobie.

wtorek, 16 września 2014

a było tak... czyli oj działo się, działo....

Generalnie wniosek jest jeden - czuję się za stara na takie imprezy :D
Dzień pierwszy to przyjazd i pierwsza część imprezy. Nie działo się za dużo - kolacja i gadki szmatki przy piwie/winie/cydrze - co kto lubi i ma. Spać poszłam w miarę rozsądnie, bo ok. 1 w nocy. Niestety pobudka przed 8 rano wywołała u mnie uczucia nieco ambiwalentne. Jednak w perspektywie był ciekawy dzień, więc komu w drogę, temu trampki. Najpierw jakieś integracyjne zabawy (znośne nawet), a potem przeszliśmy do sedna sprawy. Czyli zabaw wymagających odrobiny zaangażowania i sprawności. Nie będę tu opisywać każdej kolejnej, wspomnę jedynie o tych, co zrobiły na mnie większe wrażenie.
Jeździłam na quadzie - bardzo fajna sprawa - na koniec kolejnej rundki byłam na tyle obeznana, że umiałam się zatrzymać na 10 cm przed sosną! Żadne drzewo nie ucierpiało podczas moich przejażdżek.
Strzelałam z karabinu i pistoletu - trafiłam w tego dzika, w którego celowałam i to był sukces, bo dzik miał kilka centymetrów i był blaszką umieszczoną w puszce:D dzik miał około paru centymetrów, żeby nie było, że taki normalny...
Chodziłam po linowym moście.
Ale największe wrażenie i siniaki zostawiło po sobie kukułcze gniazdo.
Rzecz polegała na tym, że na sośnie był zamocowany koszyk z jajkami. Należało się wspiąć po drabince i sięgnąć po jajko. Ha. Proste. Ale. Po pierwsze koszyk wisiał na wysokości 10 metrów nad ziemią. Drabinka miała myślę ok. 15 cm szerokości (maksymalnie) i mieściła się na niej tylko jedna stopa. Tygrys nie lubi stać wysoko, gdy pod nogami ma coś o bardzo małej powierzchni. A tu miałam coś tylko pod jedną nogą, bo druga mi bimbała w powietrzu. Drabinkę na dole trzymał kolega. Jednak za słabo, bo się na niej lekko bujałam, zwiedzając przy okazji druga stronę pnia (chciałam sprawdzić, czy kora po drugiej stronie jest taka sama, jak po pierwszej). No i skończyło się tak, że się poddałam. Basta, dość, złażę, dalej nie idę. No ale... (kolejne). Koleżanki weszły, więc mi było głupio nie wchodzić. Drugie podejście, drabinka lepiej naprężona (już ją trzymały 2 osoby), w dół nie patrzymy (ta kora była niezmiernie interesująca, ten kolor, ta struktura.... chyba nigdy nie miałam okazji się dokładnie przyjrzeć). Jest! Koszyk osiągnięty! Możemy zjeżdżać na linie w dół :D
Przeżyłam! I jestem z siebie dumna, że się nie poddałam po pierwszym strachu. Teraz tylko muszę zlikwidować kolosalne siniaki na nogach, które mi się zrobiły od tej drabinki i linki. Mogę się pochwalić, że wlazłam na drzewo półtora raza :D
Wieczorem była impreza właściwa. Z występami i przebierankami. Miałam na sobie coś w stylu lat 80-tych. Dowody (obiecane) poniżej. Było kapitalnie!!! Niestety na poniższym zdjęciu nie widać mojej tiulowej falbaniastej spódniczki, która dopełniała stroju :) W sumie na żadnym nie widać, ale trudno, uwierzcie na słowo, że była!

gniazdo z jajkami gdzieś pod niebem

pierwsze dowody zbrodni i na bycie nie całkiem normalną

kolejne dowody zbrodni

gdzieś około 4 nad ranem...

To tyle ode mnie. Odespałam - jako tako. Odpocznę - kiedyś. Na razie mam za dużo energii i coś z nią muszę zrobić.

niedziela, 7 września 2014

jestem wynalazcą!

Tak! Proszę Państwa! Jestem ogromnie kreatywna (Frytka i Natt zaświadczą) oraz jestem genialnym wynalazcą. Na potrzeby jednej imprezy wynalazłam "majtnik". Jest to nowy rodzaj biustonosza powstały przy użyciu majtek. Tadam! Oczekując na oklaski i wyrazy uznania, udaję się na kawę do kuchni.

p.s. dowody z imprezy, zwane zdjęciami już wkrótce!

niedziela, 31 sierpnia 2014

koty mają 9 żyć, czyli złego diabli nie biorą

No więc...
W domu zaczęła się akcja poszukiwawcza. Zaginął przedłużacz. Do niedawna był widziany w garderobie (szumna nazwa na małe pomieszczenie, w którym jest szafka na buty, odkurzacz, wieszak i pawlacz). Leżał na szafce na buty. Jednak wczoraj nie można go był znaleźć. Zaczęły się poszukiwania. Ja w dole, mąż na górze. Odsunął drzwi od pawlacza i wtedy to się stało...Nie wiem, jak, ani czemu, ale odsunięte drzwi potocznie mówiąc - spadły mi na łeb...
Już wiem, że można jechać na pogotowie, albo na ostry dyżur przy SORze (lepiej na SOR, biorąc średnie doświadczenie z pogotowia, zawsze to zejdzie chirurg z dyżuru). Wiem też, który szpital miał ostry dyżur. Poznałam miłego pana chirurga, który założył mi 4 szwy. Pani pielęgniarka zapodała mi zastrzyk, który zarąbiście dzisiaj boli i bardzo delikatnie podgoliła brzegi do szycia. A mąż ma ogromne szczęście, że umyte i wysuszone włosy zasłaniają to, co mam na głowie z jego powodu :P
Ale jak mówią, złego diabli nie biorą, a ja twarda baba jestem :) No i pierwszy raz w życiu miałam szytą głowę. A dzisiaj... czuję się jakby lekko trzepnięta. Pierwsze skutki uboczne są już widoczne - zapomniałam o wczorajszej aukcji zarąbistej kiecki, o której marzyłam, a dzisiaj przez 5 minut gotowałam mleko bez gazu. Zostało mi jeszcze 8 żyć - to w sumie nie mało.

A na SORze było tak
D (doktor): Ja bym pani standardowo proponował TK głowy.
Ja: panie doktorze, mi się dość niestandardowo nic nie stało, czuję się niemal świetnie, mimo okoliczności.
D: pamięta pani zdarzenie?
J: ŚWIETNIE pamiętam i długo będę!
D: No, ale może pani mężowi wkońcu wybaczy ;) nie zemdlała pani, nie jest słabo, niedobrze?
J: nic a nic, nie kręci mi się w głowie, nie wymiotuję, nie słabnę i nie mdleję.
D: To okej, jakby się coś działo - to do 7 rano może pani wpaść, a po 7 to już drugi szpital :) miłego wieczoru!

wtorek, 26 sierpnia 2014

plany mam ambitne, a co z tego wyjdzie...

Zaczęło się na wiosnę. Posiałam sałatę. Ale że coś poszło nie tak, to z ziarenek g.. guzik urosło. Więc udałam się do zaprzyjaźnionego i pobliskiego reala celem nabycia 8 sadzonek i posadzenia ich w skrzynce. Wyrosła, a my niczym króliki - zażarliśmy całą. Kanapki wiosenne ze świeżymy własnymi liśćmi sałaty były rewelacyjne.
Potem posiałam pomidory - na początek koktajlowe. Nie miałam wcześniej pomidorów, więc uznałam, że lepiej zacząć od czegoś mniejszego. Uznałam również, że skoro sałata tak kiepsko kiełkowała, to pomidory pójdą w jej ślady więc wysiałam ich w ciula i ciut ciut, znaczy się - gęsto. Pomidorki, jak na złość, wykiełkowały w ilościach "w ciula i ciut ciut". W efekcie pomidory dostały moje 3 koleżanki, a mnie zostało "tylko" 4 skrzynki po rozsadzeniu oraz drugie tyle (albo i więcej) poszło w kosz. Bo musiałam je porządnie przerzedzić. Pomidorki, aby zaowocowały, powinny zostać zapylone. Ale z uwagi na skąpą liczbę pszczół i innych owadów zapylających, postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce. Otworzyłam wujka i wpisałam "jak zapylić pomidory". Mąż w tej kwestii okazał się bowiem kompletnie nieprzydatny i odmówił współpracy. Więc wzięłam sprawy w swoje ręce, a dokładniej wzięłam pędzelek i pieczołowicie miziałam żółte kwiatuszki, jeden po drugim, parokrotnie, dla pewności, potem za kilka dni kolejne, nowe kwiatki przechodziły tą samą procedurę. Efekt? Dużo zalążków :) Wczoraj były pierwsze zbiory - pierwsze parę pomidorków poszło na kanapkę. Na przyszły rok plany mam bardziej ambitne - planuję zbić sobie skrzynkę i posadzić te "normalnej" wielkości. Ale na tym nie kończę. Niedługo planuję zrobić pierwsze w życiu przetwory - zacznę od lubianych u mnie w domu dżemów śliwkowych, które moje dziecko i mąż pochłaniają w ilościach iście hurtowych. Jest to czynność raczej nieskomplikowana - wyposażenie będę miała od ojca - specjalne gary pamiętające jeszcze okolice wojny, robione własnoręcznie przez dziadka, czy pradziadka jakiegoś ;) Nadają się idealnie. Jak plany zrealizuję, to się Wam pochwalę - nie omieszkam. Tylko tak się zastanawiam, czy to nie jest objaw starości? :P

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

zdolna jestem niesłychanie, czyli chwalę się, tylko nie wiem, czy jest czym...

Ostatnio mi się parę rzeczy "przytrafiło" i stwierdziłam, że spiszę, bo generalnie wesoło było :) Na niektóre miałam wpływ, inne miałam okazję tylko zaobserwować...

Impreza drinkowa z koleżankami.
Jakiś czas temu wygrałam pewien konkursik w pracy, dokładnie to zajęłam 2-gie miejsce (pasowało mi lepiej niż 1-sze, jeśli chodzi o ścisłość). Zapowiedziałam wtedy, że koleżankom, które się do tego przyczyniły - stawiam dobrą pizzę. Pizza się odwlekała, ale nadarzyła się nagle okazja na wyjście na drinka, więc skorzystałam z okazji wywiązania się ze złożonej obietnicy. Pech chciał, że sama się rozchorowałam konkretnie i osobiście wypiłam tylko 1 małą kawę. Bez alkoholu dodam. Efekt? Koleżanki wypiły po 3 drinki i wróciły do domu. Ja też wracałam... po drodze pod klatką, już dzwonię, już naciskam domofon, już zbieram się, aby próg klatki schodowej przekroczyć, a tu nagle czuję na sobie WZROK. Wpatrywała się we mnie para bezmyślnych oczu. Siedziała ta para koło domofonu na ziemi i gapiła się. Żałuję, że nie trzasnęłam najpierw fotki, tylko rzuciłam się całować (taka piosenka - pocałuj żabkę w łapkę..). Wiecie, a nuż to książę z bajki był? Niestety, ani foty, ani księcia - żaba zwiała. Po krzakach jej nie chciałam gonić, bo ciemno było.
Godzinę później, chcę iść spać, a tu słyszę na ulicy: FUCK!!! Wait for me!!! FUCK!!!
Hmm, co w tej kawie było? Wyszłam na balkon i mym oczom ukazała się taka oto scena: taksówka, która podjeżdżała po 10-20 m, facet biegnący środkiem ulicy za wspomnianą taksówką i proszący wniebogłosy, aby ona na niego uprzejmie zaczekała (jak dobiegał - taksówka mu odjeżdżała), a za facetem popylała kobita w sandałkach (Frytka?!?!?!) wołająca pana - też nie po polsku. Pani radziła sobie świetnie i dogoniła Dżona. Patrzyłam tylko, czy Dżon pani nie przyłoży, ale skoro obyło się bez rękoczynów i bez potrzeby wzywania policji , poszłam spokojnie spać. Taki atrakcyjny wieczór... na spokojnym osiedlu.

Spotkanie z Frytką.
Jak było, to już mniej więcej wiecie. Dodam od siebie, jak bardzo się poświęcałam grając w siatkę. Frycia miała drobny problem z zaserwowaniem piłki, więc dzielnie wzięłam na siebie ten obowiązek... Efekt był taki, że jak na dzień następny zobaczyłam moją rękę, to przez 4 dni chodziłam w dłuższych rękawach - na szczęście się ochłodziło i nie kusiłam nikogo do wzywania opieki społecznej, ani do zakładania mi niebieskiej linii, karty, itp. Po prostu umiem serwować wyłącznie sposobem dolnym i moje przedramię nosiło tego oznaki. Wyglądało cudnie, feria barw i kolorów, z przewagą sinego i brązowego ;)

Po wyjeździe z Frytką.
SMS - Fryciu, a czy Ty przypadkiem nie widziałaś mojego szafirowego biustonosza? Zdaje mi się, że go zgubiłam przy pakowaniu się w pokoju, choć nie używałam... Frytka: buhahaha, nie. Na szczęście się znalazł - taki mały był, że się wcisnął w boczną kieszonkę torby i go pominęłam. A już obmyślałam, jak się mężowi wytłumaczyć z pomniejszenia garderoby... Już miałam mu mówić, że to Frytka mi zabrała, na pamiątkę sobie wzięła :P dopisek: nie byłby to pierwszy raz, bo zdarzyło mi się kiedyś rozczłonkować strój kąpielowy, konkretnie zgubić majtki :D jakkolwiek to brzmi... musiały wypaść podczas przepakowania.

Po wyjeździe z Frytką 2.
Robiąc pranie po powrocie (Frytka się zalała sokiem, więc aby wywabić plamy, podkręciłam temperaturę prania), wrzuciłam do pralki swoją bluzkę, nową, na której były różne napisy - połowa czarna, połowa brokatowa. Wyciągam, prasuję, zakładam i zachodzę w głowę, co mi tu kurde nie pasuje.... Motyla noga! Sprał mi się brokat i dlatego wygląda tak "łyso"! Cholercia jasna... Został mi tylko co drugi napis. Bluzka nowa, a wygląda cokolwiek głupio. Ale od czego jest kreatywność? I zabawki dzieci? Bluzka została naprawiona - napisy odmalowane brokatem z pet shopów :D Wygląda ponownie rewelacyjnie :D

Weselnie.
Jakby tu się wylansować na weselu, pochwalić wypracowaną figurą, zgrabnymi nogami, itp.? Można na przykład założyć nową kieckę, taką wąską, co to na dekolcie ma koronkę i ta koronka leci wąskim paskiem aż do pępka (znaczy wyraźnie zarysowany "przedziałek" między piersiami). Do tego ładna biżuteria, szpileczki i...... mała wywrotka z krzesłem na podsumowanie imprezy, koniecznie w takich okolicznościach, aby całe wesele widziało! Jak padać na tyłek, to z przytupem i widowiskowo!

czwartek, 21 sierpnia 2014

czasami...

Czasami trzeba popełnić błąd, żeby docenić to, co się posiada obecnie.
Czasami trzeba się cofnąć kilka kroków, aby spojrzeć z szerszej perspektywy.
Czasami trzeba się odciąć od wszystkiego, od wszelkich bodźców, otoczenia, aby spojrzeć świeżym okiem na stare sprawy i problemy.
Czasami trzeba po prostu przeczekać, a sprawy same się ułożą po dobrej myśli.
Czasami trzeba zakasać rękawy i wziąć się ostro do roboty, bo nikt za nas niczego nie zrobi i za darmo nie da.
Czasami trzeba po prostu machnąć ręką i iść dalej swoją drogą, zostawiając nierozwiązywalne problemy z tyłu i przestać się nimi przejmować. Wtedy przestają być problemami.
Czasami nie wiadomo co ze sobą zrobić.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

o współczesnych relacjach międzyludzkich

A dzisiaj będzie nieco filozoficznie. O naszym wypadzie, bardziej, bądź mniej cenzuralnie, napisała Frytka. To ja się już powtarzać nie będę, poza tym talentu takiego nie mam, aby to tak zgrabnie w słowa ująć.
Mnie się zebrało na podsumowanie, dlaczego się tak wypuściłyśmy.
Mój mąż był nieco zdziwiony tym pomysłem, że nagle, wyjeżdżam na dwa dni, z kimś, kogo widziałam na oczy raptem raz w życiu. No bo jak to... Nie mam bliższych znajomych? koleżanek?
A prawda jest taka, że.... nie wiem, nie znalazłam.
Aktualnie, to Frytka i Natt chyba najwięcej o mnie wiedzą, znają najwięcej szczegółów. Z nimi regularnie rozmawiam, dzwonimy do siebie, piszemy. Starzy znajomi się jakoś wykruszyli, zamknęli w swoim świecie, znaleźli nowych znajomych. Stare "związki" się po prostu zmieniły. Osobiście brakuje mi takich wypadów, na dzień, dwa lub trzy "gdzieśkolwiek", wypadów, na których można sobie przy napoju procentowym posiedzieć, pogadać, pośmiać się, poszaleć. BEZ DZIECI, dodam. Jak za dawnych prehistorycznych czasów. Brakuje mi ludzi. Jestem zwierze towarzyskie i brakuje mi spotkań z żywymi ludźmi. Owszem, nie ma na to obecnie tyle czasu, ile dawniej. Nie ma możliwości, żeby latać na przysłowiowe piwko kilka razy w tygodniu. Ale od czasu do czasu - fajnie byłoby się spotkać. A jak wygląda rzeczywistość? Zdjęcia na FB, gadu-gadu, od wielkiego dzwonu jakiś mail. Od czasu do czasu rzucone w przestrzeń "pasuje się spotkać", na które nikt finalnie nie odpowie, bo nie wiadomo kiedy. Bo dzieci, bo szkoła, bo impreza rodzinna, bo choroba, bo inne spotkanie, bo wyjazd służbowy, bo wieczne "coś". I tak się potem składa i kończy, że łatwiej jest porozmawiać, zwierzyć się, czy spotkać z osobą teoretycznie "obcą". Stare znajomości robią się coraz bardziej wirtualne. Brakuje mi ludzi. Zamknęłam się w domu, sflaczałam, nie pamiętam kiedy wyskoczyłam na jakąś fajną imprezę. Poczułam się jak dinozaur - tu nie wypada, tam nie warto, na to nie ma czasu, a tutaj mężowi się nie chce, czy nie lubi, itp. Kurde, dość, basta - pora coś zmienić. Od dzisiaj zamierzam coś zmienić. Zaczęłam od wyskoku z Frytką... O dzieciach i domach raczej nie gadałyśmy ;) Może niedługo powtórzymy?

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

tak to z tymi babami jest...

Czy wiecie, jak trudno jest się spakować kobiecie na 2-3 dniowy wyjazd?
Masakra! Jedziesz na 2-3 dni i trzeba przewidzieć absolutnie wszystko! Trzeba wziąć bieliznę (przyzwoitą, bo jeszcze koleżanka z pokoju pomyśli, że mnie nie stać na nowe majtki i w takich podartych latam), coś do spania (najlepiej nie za bardzo seksi, i z dołem, bo przecież nie będę koleżance tyłkiem po oczach świecić), coś z długim rękawem, gdyby było chłodno, długie spodnie, krótkie spodnie (gdyby było gorąco), coś z krótkim rękawem (tak żeby się jeszcze nadawało do wyjścia między ludzi, np. na piwo w lokalu), i buty, takie na wypadek deszczu, może jakaś kurtka? Oczywiście osobny strój na drogę, kolejny do ubrania się "na miejscu" (ten z drogi przecież będzie nieświeży i do zmiany). Kosmetyki, ręczniki (duży i mały obowiązkowo) i kilka drobiazgów do makijażu oraz coś z biżuterii.... I w ten oto sposób na 2-3 dni wychodzi mała walizka.
No ale niech mi ktoś powie, czy można te racje odzieżowe zmniejszyć? Nie można! To jest absolutne minimum. A potem... a potem się wraca i trzeba to rozpakować...

piątek, 8 sierpnia 2014

Apel do kierowców

Szanowni Kierowcy! Zwracam się z uprzejmą prośbą o włączenie procesu myślenia i wyobraźni. Procesy te powinny się uruchamiać wraz z silnikiem, z przekręceniem kluczyka w stacyjce. Jeśli działały przed tym zdarzeniem, to po jego wystąpieniu, wspomniane procesy powinny wejść na wyższe obroty i zwiększyć wydajność. O czym mówię? O pieszych. Właśnie przeczytałam kolejne doniesienie, że w moim mieście zginął pieszy na przejściu dla pieszych. Po raz kolejny ten sam scenariusz - kierowca zatrzymał się przed przejściem, a drugi na nie wjechał, zabijając człowieka. Moja koleżanka jeden z tych wypadków widziała. Widziała, jak starsza pani przeleciała parę metrów, by wylądować w szpitalu i umrzeć zaraz po tym. Niemal zawsze ten sam scenariusz. Dwa lub trzy pasy, jeden staje, pieszy wchodzi i jest zgarniany z przejścia. Bo drugi, czy trzeci nie wpadnie na pomysł, że na przejściu może być człowiek. Czyjaś babcia, matka, ojciec lub rodzeństwo. Dziewczyna, która widziała taki wypadek, ta co wspomniałam, ma teraz nawyk, że nie przepuszcza pieszych, bo nie chce mieć nikogo na sumieniu - ona wpuści, a ktoś obok zabije. Poniekąd jej się nie dziwię. Sama nie raz mam wrażenie, że przechodzenie przez przejścia to wręcz sporty ekstremalne i ryzykowanie własnym życiem. Iluż to wariatów zostało już przeze mnie w myślach uduszonych, ilu już nakopałam wirtualnie do tyłka. Kolejny zabity i żadnej poprawy.

Pomyślcie sobie, ze następnym razem, to może się przydarzyć waszej żonie, mężowi, matce, babci, ojcu, bratu, siostrze. MYŚLENIE NIE BOLI! na prawdę. Odrobina wyobraźni i zastanowienia - a ktoś przeżyje dzień do końca. Tak niewiele od siebie, a tak dużo może dać!

środa, 6 sierpnia 2014

o niczym

Ostatnio nie mam weny i pociągu, żeby pisać. Możliwe, że z gorąca. Na szczęście, nieco odpuściło, bo człowiek by zwariował. Na dowód - wczoraj przez 15 minut po całym moim małym mieszkanku łaziłam i szukałam swojego piwa - zaginęła mi puszka radlera. I wiecie co... nie znalazłam. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że je dokończyłam i wywaliłam puszkę do kosza..... serio! Chociaż osobiście podejrzewam krasnoludki, bo ja faktu dopicia i wywalenia nie pamiętam. Wygłosiłam tez kilka zdać na głos, po czym usłyszałam "przecież już to mówiłaś..." Serio? Zdawało mi się, że tylko pomyślałam, bez wyrażania się na głos... Cóż... Jeśli jeszcze ktoś ma wątpliwości, że upały szkodzom - to niech ich nie ma - szkodzom! Przynajmniej niektórym jednostkom. Ale zrozumcie - u mnie deszczyk spadł dopiero wczoraj. I nie jakaś tam burza, ulewa, czy cóś - taki tam zwykły, równy deszcz, nie za długi, po czym cały wtorek był piękny i słoneczny. Dopiero dzisiaj, we środę, jest nieco pochmurno i nawet odważyłam się przywdziać bluzkę z rękawem do łokcia! Szał!

Poza tym jakaś rozbita jestem wewnętrznie i nie umiem sobie znaleźć miejsca. Nosi mnie. Sama nie wiem, czego chcę i mam nadzieję, że nie przekombinuję w tym ustalaniu i dochodzeniu do wniosków.

Wczoraj Taka Jedna wypaliła z informacją, że ma urlop i skorzysta z mojego zaproszenia. Przyjedzie do mnie! Tak się ucieszyłam, że z radości na jej cześć pomyłam okna (przecież nie może patrzeć przez zakurzone!), lustra w szafie (a niech się podziwia z rana bez plam) oraz szyby w witrynkach :) Jeszcze okna w dużym pokoju mi zostały. Kurze z najwyższych półek też już zgarnięte. Za tydzień jeszcze poprawię. No i muszę jakiegoś placka popełnić, żeby mi z głodu nie umarła i niech se nie myśli, że jej nie dogodzę! Menu już obmyślam, urlop załatwiłam, teraz oczekuję, z niecierpliwością. I układam plany :D


Zobaczcie, co zrobiła dla mnie Natt! TU Jest to prezent dla mojej siostrzenicy :) mnie on się osobiście baaardzo podoba, jeśli spotka się z podobnym uznaniem u siostry (to niespodzianka), to będzie jeszcze jedno, dla siostrzeńca :) Mają niektórzy talent, co?

piątek, 1 sierpnia 2014

nie ma mnie

Mózg mi się zlasował. Trochę go wyparowało. Wrócę, jak odrośnie. Albo się na powrót skropli. Tygrys jest ugotowany w sosie własnym i to nie jest fajne. Nie umiem sklecić rozsądnie kilku zdań, bo mi się wszystko plącze. Post wakacyjny się tworzy (co to był ten urlop???????????? miałam go wogle??????????)

piątek, 18 lipca 2014

prawo do dokonania wyboru?

Wiem, miało być o urlopie. Stworzę posta w weekend, obiecuję. Muszę się troszkę do niego przyłożyć (zdjęcia, opis, itp. - odpowiednio dobrać). Teraz będzie o czymś innym. Niewakacyjnym.

Trochę mnie w kraju nie było. Odłączyłam się od sieci, wiadomości, całego szumu. Docierały do mnie skrawki. A ostatnio jak wiadomo było głośno o wielu rzeczach. Ja się chciałam aktualnie skupić na aborcji, eutanazji. Na możliwości lub niemożliwości podjęcia pewnych decyzji. Za kogoś, za siebie, w sprawie...
Wiadomo, zwolenników i przeciwników jest wielu. Każdy ma jakieś silne argumenty po swojej stronie. A mnie boli jedno - niezależnie od tego, jakie JA mam poglądu, jestem zmuszana do postępowania wg CUDZYCH postanowień. A ja chciałabym mieć wybór. Móc zdecydować w chwili nieszczęścia, co robić dalej.
Aborcja. Jestem osobą wierzącą. Może nie zagorzale, nie fanatycznie, nawet nie jakoś silnie, ale jednak. Odniosę się do wiadomej sytuacji, kiedy dr Chazan odmówił kobiecie wykonania zabiegu aborcji. O tym, czy miał do tego moralne prawo, nie teraz. Chociaż osobiście uważam, że mógł nie chcieć wykonać zabiegu, jednak w takim wypadku powinien odesłać ją do innych lekarzy. Ale to w innym poście. Temat za szeroki. Wracając do tej sytuacji. Zastanawiam się, czy będąc na miejscu tej kobiety dokonałabym zabiegu. Uczciwie mówię, że nie wiem. Wiem jednak, że zależałoby mi, aby mieć możliwość wyboru. Żeby móc samodzielnie podjąć decyzję i ponieść jej skutki. Moja decyzja, mój wybór, moje uczynki, moja odpowiedzialność. Podobne zdanie mam w przypadku do eutanazji. Chciałabym, aby mój wybór był uszanowany. Otwarcie mówię mężowi, że gdyby coś mi się stało, chcę, aby moje narządy poszły do przeszczepu. Również świadomie twierdzę, że nie chciałabym być sztucznie podtrzymywana przy życiu. Nie chciałabym, aby ktoś się ze mną "męczył", nie chciałabym wegetować. Oglądałam kiedyś taki dokument o brytyjskich szpitalach i rodzących się tam wcześniakach. Mają ustaloną granicę powyżej której ratują takie dzieci - podejmują próbę. Bo śmiertelność jest niezwykle wysoka. I lekarza oraz pielęgniarki rozważali, co oni by zrobili na miejscu takich rodziców. Bo są tacy, którzy nie podejmują leczenia "za wszelką" cenę, tylko pozwalają dzieciom odejść. Aby nie cierpiały. Często bowiem zdarza się, że dziecko się leczy, a ono mimo to, po tygodniu, dwóch, trzech, intensywnych i agresywnych metod leczenia, umiera. Cierpienie dziecka i tych rodziców jest przedłużane, może czasami niepotrzebnie? Ale oni mają wybór - mogę podjąć swoją własną decyzję. Tam im się na to pozwala. U nas z tym bywa różnie. Mam w rodzinie, dalszej, dziewczynę, która dokonała aborcji. Wiem, że była to dla niej cholernie trudna decyzja, którą okupiła cierpieniem i żałobą. Powodem były bardzo duże wady płodu, który się niemal nie rozwijał. Istniało bardzo duże ryzyko, że dziecko nie dożyje końca ciąży, zagrozi jej życiu, a jeśli jakoś dotrwa do końca ciąży, to nie przeżyje porodu. Nie rozwijało się serce, układ krwionośny i miało poważne wady układu nerwowego (doszło do mnie, że nie rozwijał się prawidłowo mózg). Ona podjęła swoją decyzję, za którą poniosła odpowiedzialność. Nikt jednak nie - jakby to ująć - nie narzucał jej niczego. Wyjaśniono jest, jak realnie wygląda sytuacja, nikt nie nakłaniał jej do żadnej opcji. Decyzja należała do niej, do jej rodziny. Została uszanowana. U nas nie uszanowano wyboru tej kobiety, o której rozpisywały się media. Na prawdę rozumiem, że duży odsetek naszego społeczeństwa jest wierzący i wiara nie pozwala im podejmowania decyzji, które są grzechem. Jednak domagam się tolerancji z ich strony. Każdy wierzący wie, że człowiek ma "wolną wolę". Ma możliwość wybrania, między dobrem, a złem. Katolik dokonując wyboru będzie odpierał pokusę, wybierał dobro. Ale wolna wola dopuszcza możliwość "złego wyboru" - złego według zasad wiary. Wybranie "zła" jest możliwe. Pamiętajmy jednak, że jest to "zły" wybór patrząc przez pryzmat wiary. Niech wierzący pozwolą nie-wierzącym na działania zgodne z własnym sumieniem. Żyjemy w państwie demokratycznym, a wg definicji tego słowa, państwie, które pozwala wybrać. A ja się czasami czuję, że moja możliwość dokonania wyboru jest tylko pozorna... Bo jak przyjdzie co do czego, to narzuca się mi "jedyną słuszną opcję". I że w takich realiach, jakie obecnie mamy, to nie lekarz, nie państwo, ale ksiądz na ambonie będzie mnie sztucznie podtrzymywał przy życiu w hipotetycznej sytuacji kryzysowej, mimo mojego głośnego i wyraźnego sprzeciwu.

wtorek, 15 lipca 2014

wróciłam i zapowiadam posta

Cześć i czołem, kluski z rosołem
Tjaaa...
No po prostu wróciłam, dochodzę do siebie i próbuję poczuć pociąg do obowiązków w pracy. Postaram się w tym tygodniu sklecić posta upstrzonego zdjęciami, zawierającego relację z odbytego urlopu. Na razie idę powalczyć z leniwcem, który się we mnie obudził, panoszy się i nie chce dopuścić do głosu pracowitej pszczółki. Pa!

wtorek, 1 lipca 2014

Melduję się!

Dojechaliśmy. Stop. Jest pięknie. Stop. Pogoda dopisuje. Stop. Młoda wydobrzała, na kilka godzin przed wyjazdem dostała zastrzyk w tyłek  puściło. Stop. Moja angina w odwrocie. Okazała się straszną suką i gardło (na szczęście bez spuchnięcia) miałam poranione aż na podniebieniu. Stop. Poniżej ja, podziwiajcie :D Stop. Pozdrawiam serdecznie. Stop. Bez odbioru. Stop.


piątek, 27 czerwca 2014

wielkie buuu, czyli nieszczęścia chodzą parami

Ktoś mi wczasów pożałował... Mloda dostała ataku alergii, na razie jeszcze obeszło się bez szpitala. A ja mam anginę i tydzień antybiotyku. Zamiast na wczasy pojadę chyba do sanatorium. Ciechocinek się nada?

czwartek, 26 czerwca 2014

przygotowania do końca świata

Wchodzę do mojej kuchni i widzę...

  • 1,5 kilo makaronu świderki
  • 2 paczki makaronu spagetti
  • 4 słoiki sosu bez konserwantów
  • 6 torebek kisielu
  • 2 pudełka ryżu
  • 2 opakowania płatków owsianych
  • 3 opakowania musli 
  • 2 opakowania płatków "jaśki"
  • 2 paczki kaszy jaglanej
  • kilo cukru
  • paczka kakao
  • pudełko herbaty
  • paczka kaszy gryczanej palonej
  • 2 paczki makaronu "literki"
  • 3 opakowania żółtego sera

To z grubsza tyle... Dojdzie jeszcze zgrzewka mleka, słoik albo dwa dżemu i artykuły "na drogę". Mięsko w słoikach zrobiła moja mama.
Tygrys jest niniejszym gotowy na wczasy :D

środa, 25 czerwca 2014

o wychowywaniu dzieci...

Dopadłam krótki artykuł w gazecie (tej PeeL) i czytam... Pozwolę sobie powstawiać wypowiedzi i fragmenty, bo chciałabym się odnieść do każdego z nich. Oczywiście, mój wpis jest całkowicie subiektywny i popełniony przez pryzmat moich osobistych poglądów i zachowań. Generalnie rzecz w tym, że matki tęsknią za "dawnymi czasami".

1. Większy luz.
cyt. - Kiedyś rodzice byli bardziej wyluzowani w swoim podejściu do dzieci - przekonuje Iwona, mama 4-letniego Tymona. - Teraz mamy wyrzuty sumienia, jeśli spędzamy czas w sposób, który nie jest w naszym przekonaniu wartościowy: nie uczy czegoś dziecka, nie wspomaga jego rozwoju itd. A szkoda. Czasem warto byłoby po prostu poleżeć na kanapie i pooglądać telewizję, bez dorabiania do tego żadnej filozofii
Feel free! A kto zabroni? Jak nie mam ochoty, nie idę z dzieciakami na spacer - niech się same wyprowadzą ;P Jak pisałam niedawno - jestem grzeszną matką, leniwą i staromodną. Nie kupuję zabawek przez pryzmat wspierania rozwoju koordynacji ruchowo-wzrokowej. Niech te dzieci też mają coś z życia. Jak chcą bajkę na dobranoc - starsza umie czytać, może przeczytać sobie i bratu ;) Nie zamierzam się całe życie spinać.

2.Bez dorosłych.
cyt. W rozmowach z innymi mamami najczęściej słyszę skargę na to, że boimy się wypuszczać dzieci na dwór bez opieki kogoś dorosłego. Z nostalgią wspominamy podwórkowe bandy i samodzielność. 
Tutaj również popełniam grzech luzowania... Pod blok dzieci chodzą same. Same sobie wymyślają zabawy (w dom, chowanego, ganianego) - ja w to nie ingeruję. Póki się nie biją, nikt ich nie zaczepia, póki się umieją dogadać - ja się nie wtrącam. Niech się same uczą życia w grupie, ustawiania się na pozycji lidera lub nie - nie ingeruję. Dzięki temu mam szanse sobie ugotować obiad bez ciągłego "mamo, piciu" lub innych. Nie planuję śledzić moich dzieci. Jedyna różnica jest taka, że starsza ma komórkę i jakby się coś działo, coś, co wymaga natychmiastowej interwencji, to dzwoni. Jeśli alarmu nie ma - przychodzi do domu i normalnie zawiadamia.

3. I bez dzieci!
cyt. Przestaliśmy też prowadzić życie towarzyskie takie jak przed laty: -  Kiedyś rodzice zapraszali do domu dorosłych gości, mieli swoje dorosłe życie, które było tylko ich - mówi Iwona. - Teraz wszyscy się zastanawiają, skąd wziąć na ten czas opiekunkę, bo przecież nie do pomyślenia jest mieć dorosłych gości, kiedy dzieci śpią...
Ja nie przestałam. Dzieci idą spać, a my możemy kontynuować spotkanie. Różnica jest taka, że jedno z nas w trakcie imprezy nie pije - na wszelki wypadek ;)

4. Mniej ingerencji.
cyt. Kiedyś dzieciom mniej organizowano czas, zostawiano je w spokoju i pozwalano samodzielnie wybierać sobie zabawy (...) Brakuje mi teraz u dzieciaków tego przebywania w spontanicznie stworzonej, niezorganizowanej grupie rówieśników, bez nadzoru dorosłych właściwie. Samodzielne wymyślanie zabaw, reguł, zmaganie się z tymi, którzy reguł przestrzegać nie chcą. Swoista nauka życia. Wszystko jest im teraz zorganizowane, od tej do tej przedszkole, od tej do tej angielski, potem dwa kwadranse na rower, potem kolacja etc. 
Znowu nie rozumiem... No bo skoro brakuje, i skoro by te matki chciały, to czemu tego nie robią? Czemu nie pozwolą dzieciom zwyczajnie żyć? Kiedy idę z córką na rower, to idę, ale to jest sporadyczne. Oni się bawią sami! Po co im matka, która raz, że zapomniała trochę jak być dzieckiem i jak się bawić, dwa, że będzie stać i gadać jak rodzic jakiś (uważaj, nie właź, zaraz spadniesz) - niech sobie poużywają w swoim własnym towarzystwie rówieśników.
5. Dzieci i ryby głosu nie mają?
cyt. Niektórym z nas przeszkadza też to, że dzieciom w dzisiejszych czasach na więcej się pozwala. Iza wylicza krótko: - Dziecko powinno mieć obowiązki. Samo odrabiać lekcje. Szanować dorosłych. Nie wtrącać się bez pytania - mówi. Wtóruje jej Brygida: - Pamiętam, że jak próbowaliśmy przekrzyczeć dorosłych, wiecznie słyszeliśmy "dzieci i ryby głosu nie mają" - opowiada. - Naprawdę chciałabym, żeby nie było teraz tej mody na bezstresowe wychowanie, mogłabym ze spokojnym sumieniem wrzasnąć do córki: "ciiiisza, teraz ja mówię", nawet publicznie - marzy.
To nie pozwalaj, jedna z drugą! Nie jestem fanką tyranizowania, jednak sądzę, że każdy powinien znać swoje miejsce w szeregu. Nie można się zatracić w dziecku, postawić go w centrum naszego wszechświata i traktować jak złote jajo, bo w ten sposób wyrządzamy mu krzywdę. Dziecko jest człowiek, zasługuje na szacunek, uwagę, itp. Jednak jest również przyszłą jednostką w społeczeństwie i warto mu uświadomić, że nie zawsze jest (i nie zawsze będzie) najważniejszą gwiazdą. Owszem - należy mu wpajać szacunek do samego siebie i poczucie własnej wartości, jednak nie róbmy z niego egocentrycznej gwiazdy. Rzucanie wszystkiego "bo dziecko chce" jest dla niego szkodliwe.

6. Większa samodzielność.
cyt. Kiedyś oczekiwano od nas większej samodzielności: wcześniej zaczynaliśmy się sami ubierać, wybierać ubrania, wiązać sznurówki, robić proste kanapki. - Nie odprowadzano nas pod drzwi klasy i nie odbierano samochodem ze szkoły - dodaje Iwona. - Teraz dzieci są pokrzywdzone przed nadopiekuńczych rodziców, którzy we wszystkim ich wyręczają i ciągle nad nimi drżą 
Zgadzam się, że jak dziecko ma daleko do szkoły, to wypada je zawieźć... Z drugiej strony... jak miałam 8-9 lat zasuwałam autobusem przez całe miasto (niemal 20 przystanków) i żyję! Obecnie moje dziecko wraca ze szkoły samo, samo sobie podgrzewa w mikrofali naszykowane jedzenie i siedzi, póki nie wrócimy z pracy. I też żyje.

Podsumowując - drogie mamy, które z nostalgią wspominacie swoje dzieciństwo, pełne kolegów, podwórka, swobody, samodzielności, zabaw - nie zabierajcie tego swoim dzieciom! Uwierzcie, że one sobie dadzą radę! Nie stójcie nad nimi z kloszem. Lepiej małymi kroczkami pozwalać im się usamodzielniać, niż później mieć problem - z nimi i sobą. Bo my, mamuśki, też się musimy nauczyć nasze dzieci "puszczać", uświadomić sobie, przyzwyczaić się, że rosną i nie jesteśmy im już tak potrzebne, jak za czasów kołyski...
Ale... jak mówiłam... post jest absolutnie nieobiektywny!

źródło: http://www.edziecko.pl/przedszkolak/56,79345,16141830,Moze_warto_wrocic_do_niektorych_sposobow_wychowywania.html#TRCuk

wtorek, 24 czerwca 2014

co tam panie w polityce?

Zawsze mówię i powtarzam, że o polityce nie chcę się wypowiadać, bo ani się na niej dobrze nie znam, ani mnie ona nie kręci. Jednak ostatnio obudziła ona we mnie pewną ciekawość... Wiadomo - taśmy prawdy mam na myśli. W związku z nimi pojawiła się we mnie właśnie taka zwykła ludzka ciekawość, jak i co to teraz będzie.
Rozumiem, że polityk, zwłaszcza ktoś taki jak Radosław S., jest niemal ciągle "w pracy". No ale... polityk też jest człowiek, chociaż o niektórych można by rzec, że im bliżej do świni przy korycie. Ale ja jestem osoba łaskawa i będę ich, tych polityków różnych, przyrównywać do ludzi jednakowoż. Taki polityk-człowiek to w sumie chyba ma jakieś prawo do prywatności, nie?
I teraz tak sobie myślę... jeśli okoliczności tych "nagrań" były takie, że oni sobie wygłaszali swoje osobiste zdanie w czasie prywatnym, to mimo bycia politykami, uważam, że wykorzystanie ich prywatnych opinii jest nie do końca zgodne z prawem. Opinię tą opieram na swoich własnych doświadczeniach. Gdyż... To, co robię w pracy mogę skomentować w swoim wolnym prywatnym czasie jak mi się żywcem podoba. W pracy zachowuję pełen profesjonalizm, poza pracą również uważam, co i do kogo mówię (świat jest w końcu mały i nie wiadomo, kto mnie usłyszy), ale mimo wszystko - to są moje prywatne zasrane poglądy i nikomu nic do tego, jeśli w pełni profesjonalnie wywiązuję się ze swoich służbowych obowiązków. Owszem, zgadzam się, że nie wszyscy mają taki komfort, są zawody, w których "uważam, co i do kogo mówię" obowiązuje dużo bardziej niż mnie, szarego obywatela. Do tych zawodów zalicza się również polityk. Ale są pewne granice przyzwoitości.
Nurtuje mnie również, ile z tych "nagrań" zostało przedstawionych na zasadzie wyrwania z kontekstu. Bo przecież nie wiemy, jakie bohaterowie afery mieli zamiary, intencje, itp.
Co wzbudziło moją ciekawość? Otóż to, kto to nagrywał i w jakim celu. Kto wietrzył w rozdmuchaniu tej afery tak duży zysk, że zaryzykował tak wiele, łącznie z nadużywaniem prawa. I że ujawnił to teraz, a nie miesiąc temu, czy za miesiąc, za pół roku. Zdaję sobie sprawę, że o wielu mechanizmach nie mam pojęcia. Polityka to gra i biznes zarazem. Wszystko ma drugie, jak nie trzecie dno. Jest to bagno, w którym można utonąć. Ciekawi mnie, kto tym razem to bagienko zaczął mącić.

piątek, 20 czerwca 2014

...

Nareszcie.... Upragniona chwila spokoju...
Wyszłam na chwilę z domu, nikt niczego ode mnie nie chce, przynajmniej przez parę godzin. W pracy względna cisza i spokój, również.
Z tyłu głowy ciągle tłucze się myśl, że nie wszystko jest różowe, kolorowe, że problemy nadal nie są rozwiązane. Oraz, że nie znikną, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ale dzisiaj, teraz, jej nie dopuszczam. Mam chwilę ciszy... Jest moja i nie popuszczę.
Można komuś regularnie podcinać skrzydła, ale one odrastają i znowu można latać. Zastanawiam się, czy jeszcze może być jak dawniej... I czy przede wszystkim chcę, żeby tak było. Jak się dowiem, to odpowiednio się przestawię i wejdę na odpowiednie tory. Na razie daję sobie czas. Tyle, ile mi potrzeba. Zauważyłam również przyrost oślego uporu. Nie popuszczam.
Za tydzień urlop. Nie mam pojęcia, jak to będzie... czy się uda go w pełni zrealizować... nie chcę na razie o tym myśleć.
Jestem zmęczona walką ze wszystkim. Boję się, że mi moc spada. Chociaż dokładam wszelkich starań, aby tak nie było.
Mam wrażenie, że stres łazi za mną krok w krok i nie chce się drań odczepić. Ale jemu też dołożę i przegonię. Kiedyś.

czwartek, 12 czerwca 2014

urwidupizm na całego

Nie ma mnie. Dosłownie. Od 2. czerwca nie ma mnie. Jeżdżem tam i nazad i nie wiem, w co łapy wsadzić.
Syn rozwalił głowę - pewnie powinien mieć szytą, ale jakoś się udało, goi się.
Córa złapała rumień zakaźny - wygląda koszmarnie, "czysty" ma tylko brzuch, a twarz wygląda, jakbym ją dla przykładu codziennie z rana chlastała z liścia. Czekamy, aż młody zachoruje.
Ja mam dość. Po nocach śni mi się praca, teksty, dokumenty i układy graficzne. Nie mam pojęcia, jaki jest dzień tygodnia, jaka data, nic. Jestem poza rzeczywistością, żyję gdzieś w świecie wirtualnym, obok.

Przed chwilą zadzwoniłam do klienta, do którego dzwoniłam minutę temu.... bo zapomniałam, że z nim rozmawiałam...... po minucie......

.....

zbieram się. w sobie chyba. nara.

piątek, 30 maja 2014

lista moich grzechów głównych

Nieco mnie "wcięło". Latane miałam dość mocno - praca, zabiegi, próby, komunia, itp. Wcięło mnie, wciągnęło, ale powoli wypływam. Wczoraj ułożył mi się w głowie interesujący post, ale postanowiłam go odłożyć na weekend. Teraz, pod wpływem tekstu na onecie (tu) zrobiłam listę swoich grzechów głównych.


  • bywam zmęczona i mi się nie chce
  • nie zawsze mam mam gotowy obiad, zdarza mi się zamówić pizzę, albo zrobić spagetti ze słoika
  • nie jestem mega fanem zabaw z dziećmi - jeśli np. wychodzę z nimi na zewnątrz, to najlepiej na plac zabaw, bo wtedy się sami sobą zajmują i bawią; ostatnio pozwalam im latać samopas pod blokiem
  • regularnie omija czytanie dzieciom - młoda umie czytać, czyta młodemu
  • upiekę ciasto w weekend, ale nie zawsze
  • ostatnio olałam sprzątanie - nie miałam siły, ochoty i czasu - po prostu przymknęłam oczy
  • nadal mam nie umyte okna po zimie....
  • lekcje odrabiam z dzieckiem tylko jak czegoś nie rozumie i sama z nimi się do mnie zwróci
  • dzieci mnie czasami denerwują - mam czasami po kokardę dyskusji, czy najpierw kolacja, czy kąpiel, czy mają wrócić ze spaceru teraz, a nie za pół godziny, że zabawki należy po sobie posprzątać, że ciuchy same do szafy nie wrócą, a zęby myć codziennie, a nie co jakiś czas
  • jak jadę na szkolenie na 2-3 dni, to łapię się, że nie tęsknię przez te dni za domem
  • jak dziecko jedzie z babcią nad morze na tydzień, to mnie swędzi język, żeby zapytać, czy drugie też weźmie, albo czemu tylko tydzień
Nie jestem stereotypową matką polką. Mam uczucia, bywam zmęczona i leniwa. Jestem człowiekiem. Ale kocham moje dzieci i jakby im ktoś próbował zrobić krzywdę - zagryzłabym. Po prostu też wymagam i dopominam się odrobiny uwagi, luzu i spokoju. Tylko i aż tyle. Niniejszym zeszłam z piedestału, spadłam z niego z hukiem i jakoś mi z tym lżej.


wtorek, 13 maja 2014

Staram się naprawić oraz motorek w tyłek pilnie poszukiwany

Latam jak kot z pęcherzem - to określenie chyba najlepiej do mnie ostatnio pasuje. Usiłuję naprawić nogę, załatwiam sprawy komunijne i mam nadzieję, że nie zwariuję przez najbliższe tygodnie.

Jak mówiłam - byłam z nogą u lekarza. Tym razem pan doktor zażyczył sobie nogę obejrzeć (w przeciwieństwie do swojego poprzednika), stopę zmacał, chyba skutecznie, bo miałam problem z powrotem do domu. Przeciążenie i zapalenie kaletki stawowej. Ciul wie co to dokładnie (wygooglowałam), ale boli. Impreza trwa już 3 tygodnie. Od poniedziałku mam rehabilitację. Najpierw mi nogę naświetlają jakimś laserem. Potem trzymam ją przez 10 minut w jakiejś tubie. Na końcu pani smaruje ją żelem, jak brzuch przy USG, jeździ po niej aparacikiem, który w sumie aparat USG też nieco przypomina. Ot, cała filozofia. Ma pomóc. Jak nie pomoże - złożę doktorowi reklamację. Bo, żeby nie było, maści i ketonal póki co - nie pomogły. Do domu wracam po 18-tej nawet czasami. Dokonałam również zakupu eliganckich balerinek do sukienki. Udało mi się, gdyż je również przecenili :)

W weekend również dokonaliśmy zakupu garnituru dla męża. Miła pani w sklepie, po tym jak podała mi cenę, po której niektóre jednostki mogą zemdleć, od razu wyskoczyła z informacją, że w ten weekend mają jednak przecenę 45%. Ale skoro jestem taka zainteresowana, to ona mi proponuje dodatkowy rabat, przy zakupie 2 rzeczy - 55%, a 3 - 60%. No i teraz możemy rozmawiać. Mąż ma w cenie akceptowalnej wielce porządny garnitur, z wypasioną koszulą i eliganckim krawatem. I wygląda bosko. A do końca miesiąca, to będziemy wcinać makaron :P Efekt jest taki, że za te 3 rzeczy zapłaciłam mniej, niż za sam garnitur z 45% rabatem :D Swoją drogą - ależ oni muszą mieć gigantyczne marże na tych rzeczach, skoro nadal na nich zarabiają........ Ale fakt jest taki, że obsługa bardzo dobra i miła, a garnitur ma gwarancję - jeśli materiał zniszczy się jak w poprzednim - zwrot lub wymiana.

Komunia zaklepana, ustalona, zarezerwowana, goście zaproszeni, dziecko się szykuje, również wszystko ma gotowe, najchętniej codziennie robiłaby przymiarki. Czy jest mentalnie przygotowana - mówiąc szczerze - nie wiem. To jeszcze dziecko i w głowie ma pstro. Wczoraj zapytała mnie na przykład, czy w nagrodę po spowiedzi może pójść na wesołe miasteczko. Powiedziałam jej, że nagrodą będzie fakt otrzymania rozgrzeszenia i możliwość przystąpienia do komunii. Jednak jej pytania świadczy o tym, że chyba nie jest jeszcze wystarczająco dorosła i nie czuje powagi wydarzenia. Zresztą - rozumiem to w pełni. Akurat chyba jestem zwolennikiem, aby do komunii przystępowali najwytrwalsi, czyli ci, którzy w wieku np. 16-20 lat będą nadal osobami wierzącymi i sami, dla siebie, z własnej potrzeby, przystąpią do pierwszej komunii. Ze znacznie większą świadomością. Ale to odrębny i dłuższy temat.

W przyszłym tygodniu - biały tydzień, moja rehabilitacja i dwa baseny. No będzie wesoło pod względem organizacyjnym....

Aaa, przy okazji, czy ktoś ma ochotę na urlop w towarzystwie mojego syna? Za mieszkanie i wyżywienie oferuję zaszczyt opiekowania się nim przez jakieś 2-3 tygodnie :D znajdzie się kto naiwny? Przedszkole mam zamknięte w lipcu....

poniedziałek, 12 maja 2014

My, Słowianie

Echa Eurowizji jeszcze brzmią, wszędzie się mówi o kobiecie z brodą i wygranej Austrii. Tak więc również pozwolę sobie wtrącić trzy grosze od siebie.
Przede wszystkim chciałam się odnieść do najeżdżania na Cleo i Donatana.
Mnie się ich kawałek podoba. Nie jestem spięta, napięta i mam raczej luźne pośladki, nie traktuję wszystkiego śmiertelnie serio i mnie ta piosenka, teledysk, ani pani bijąca masło nie rażą, nie urażają, nie obrażają, ani też nie uważam ich na soft porno, czy seksistowską wizję Polski i polskich kobiet. Wiem, że gusta są różne. Mój gust jest taki, że wolę biuściastą panią piorącą na tarce, niż faceta z brodą udającego kobietę. Wybaczcie. Czy piosenka jest kiczowata? Może trochę jest. A która nie była? Bo Rumunia przedstawiła takie dicho, że łohohoho. Grecja też miała skoczny kawałek, a Francuzi śpiewali o posiadaniu wąsów. A my krytykujemy nasz występ. Nasza piosenka była taka "nasza", swojska, polska. Dziewczyny wystąpiły w polskich strojach, a walorów to można im pozazdrościć :P
Co do wyniku - nie będę oceniać. Żal mi było tylko, że cała otoczka wokół pani z brodą przesłoniła jej/ jego ewentualny talent i piosenkę, bo od początku była/ był on faworyzowany i przedstawiany w roli zwycięzcy. I wiadomo było, że tak pozostanie do końca.
A może jestem stronnicza, jednak wolę nasze rasowe, pełnokrwiste kobiety od tych sztucznych i zrobionych.

poniedziałek, 5 maja 2014

SKS, pani, SKS (dopisek)

SKS - to taki syndrom ludzi w wieku, nazwijmy to - dojrzałym ;) Chyba mnie dopadł ostatnimi czasy. Popsułam sobie nogę, a konkretniej stopę. Rzecz w tym, może ktoś się spotkał z podobnym przypadkiem i będzie "mondrzejszy" niż ja jestem... Otóż... od drobnych ponad 2 tygodni boli mię stopa w okolicach małego palna i sąsiada jego. Ale, ale... nie przewróciłam się, nie skoczyłam z żadnego stopnia, stołka, itp. Nie stanęłam krzywo, a bynajmniej nie na tyle, by ten fakt odnotować. No chyba, że w czasie zumby stanęłam lekko krzywo z 15 razy i to się złożyło na cały uraz. Fakt niezaprzeczalny, że boli mnie stopa i nie przestaje, oraz że powoli trafia mnie szlag i mam ochotę ją odrąbać. W zeszły poniedziałek rozbolała mnie do tego stopnia, że podejrzewałam u siebie jakieś pęknięcie. Już miałam nadzieję, że jestem niemal jak Justyna "Złota" Kowalczyk. Że chodzę z pękniętą kością, że do nogi nie można dotknąć, chodzić źle - normalnie prawie bohaterka! Ale moje nadzieje okazały się być płonne, bowiem chirurg rozwiał moje marzenia, pokazując na RTG, że stopa jak malowana i w całości. A boli!!!! Nie pomaga oszczędzanie, smarowanie, zawijanie bandażem. BOLI.
Mam iść ponownie do chirurga, innego, bo ten pierwszy nie był zainteresowany, dlaczego boli. Ni ma złamania, to do domu. Uznał, że po 2 latach ćwiczeń "widocznie moja stopa i ja nie jesteśmy nawykłe do wysiłku fizycznego". Wsio. Cała diagnoza. A RTG powinno "uleczyć mą duszę" i nogę. Ale, pacz pani, nie uleczyło. Jak się zaczęło poprawiać, to mi wczoraj chłop, na oko ze 120 kilo żywej wagi, niech mu ziemia lekką będzie, nadepnął na moją nózię!!!! ;( ;( ;( I wróciłam do stanu sprzed tygodnia, czyli rwie, boli, kuleje i boli :( Szpilki nadal w szafie, rządzą adidasy :(

Kurde, niech się znajdzie jakiś umyślny doktór, który mnie na drzewo nie spuści i powód bólu w mej małej stópce odnajdzie i zaradzi.... Bo jeszcze kilka dni i zostanę kuternogą, po tym, jak sobie odrąbię powód zmartwień.

Dopisek.
Noga ma bubu. Szpilki idą do szafy na dłużej, zaprzyjaźniamy się bardziej z adidaskami, musimy sobie do kiecki kupić baleriny (no coś na tą komunię muszę ubrać), rezygnujemy z ćwiczeń, unikamy chodzenia po twardej nawierzchni (po trawie mam chodzić?), zakaz opierania się na palcach i rehabilitacja. A najlepiej na razie nie chodzić wcale. Mocno nadwyrężona stopa i zapalenie stawu, a dokładnie czegoś, co nosi magiczną nazwę "kaletka".
Najbardziej żałuję zumby i obcasów... albo obcasów i zumby? Mniej więcej na tym samym poziomie obie... :(

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

takie tam o życiu

Cześć i czołem! Nie było mnie parę dni (albo i paręnaście... a kto by liczył). Powodów wiele, głównie niedoczas i chwilowy brak weny. Ale dzisiaj mnie 2 osoby natchnęły - Zante i Pani S. Obie napisały posta o kompletnie różnej tematyce. A mnie się gdzieś wnioski z jednego i drugiego zbiegły razem. Mianowicie słów kilka o "akceptacji".
Pani S. pisała o koszmarze sennym, jakim jest odchudzanie. Powiem szczerze, że już mi się "rzygać" chce, jak słucham na każdym kroku reklam cudownych środków na odchudzanie. Normalnie cud, miód i orzeszki - połkniesz kapsułkę, rozpuścisz saszetkę w wodzie, zjesz batonika, a po tygodniu ubędzie Ci czytelniku drogi kilka zbędnych kilogramów. Zniknął fałdki, zniknie tłuszczyk, apetyt się zmniejszy, a na słodycze nie będziesz nawet spoglądać. Cud, panie, prawdziwy cud!!! I nic nie musisz robić! Żadnego wysiłku, ćwiczeń, nic! Szkoda, że do kompletu nie sprzedają jeszcze tabletek na zdrowy rozsądek... Ale do czego piję... do manii, obsesji wręcz, że należy być szczupłym. Inaczej nie wypada. Człowiek szczupły inaczej, czytaj krąglutki, z nadwagą, jest gorszy. Nie ma prawa istnienia w społeczeństwie. Jego życie towarzyskie nie powinno istnieć, bo to nie uchodzi, by do ludzi wychodził. Zamknąć się w domu, zaciągnąć żaluzje, zasłony i udawać, że się nie istnieje. Nie otwierać dobijającym się koleżankom. Nikomu. Społeczeństwo mogłoby zobaczyć, że nie jesteś w stanie ubrać rozmiaru 36 lub 34 i co wtedy? Porażka!!! Na całej linii!!!
Nie tolerujemy osób grubszych. Wyrabia się w nas poczucie, że grube, w tym wypadku inne jest złe, a przynajmniej niewłaściwe i trzeba za wszelką cenę to zmienić, naprawić. Brakuje nam tolerancji. Akceptowania, że ktoś jest inny, że ktoś sądzi inaczej i nie możemy mu na siłę wkładać do głowy naszych racji. Bo niekoniecznie moja prawda jest najwłaściwsza i najprawdziwsza. Coś jak mój syn - ja wiem jaka jest prawda i ja ją znam - to moja prawda.
U Zante zaś czytałam o akceptacji innego zdania na podstawie karmienia piersią. Nie chodziło jej, czy to wypada, czy nie. Rzecz w tym, aby rozumieć, że komuś to może zawadzać. Coraz częściej spotykam się wśród mamusiek (nie mylić z mamami) z postawą roszczeniową. Mnie się należy, bo jestem matką z dzieckiem. Ja się domagam. Ostatnio jedna się domagała natychmiastowego przestawienia samochodu, gdyż ona chciała wsiąść do auta z dzieckiem, a nasze stało za blisko. Powinien mój mąż przewidzieć, że będzie ją blokował i nawet nie ważyć się stawać blisko. To nic, że specjalnie siedział w aucie właśnie na wypadek, gdyby zaszła potrzeba przestawić. Wystarczyło miło kiwnąć, a nie rzucać gromy w stylu "no pan, nie widzi, że ja idę?!!!" A skąd ma wiedzieć? Na czole nie miała napisane "wsiadam do TEGO auta". Mam w rodzinie dziewczynę, która ceni sobie wspomniane karmienie piersią. Jak dziecko jest głodne, to podchodzi, a ona cycuszek siup! ze stanika i do dziecięcej buźki. Dziecko sobie pomemła, wypluje, wróci, znowu pomemła... weźmie drugi... A cała rzecz się toczy przy stole, przy zupie, deserze, czy czymś tam. Przy wszystkich. Jako osoba postronna czuję się skrępowana. Nie czuję obrzydzenia, ale niezręczność. Dla mnie moje piersi są moje i nie jest to dobro powszechnego użytku. Nie latam z nimi na wierzchu po ulicy. Brakuje mi tego, że ta dziewczyna się z tym nie liczy. Nie zwracam jej uwagi, bo uważam, że ma prawo karmić dziecko. Jej jednak nie obchodzi moje odczucie. Dla niej ważne jest tylko to, co ona czuje i że jej z tym dobrze. Taką postawę właśnie reprezentuje coraz więcej osób. Ja i tylko Ja. Wczoraj ochrzaniłam córkę. Siedziała sobie przy obiedzie i woła "a soku mi zrobisz? podaj mi widelec, bo zapomniałaś. wyrzucisz to do śmieci?". Hola, hola, moja panno - a czy ja jestem służącą na twoich usługach? Kto tu jest starszy? Nie masz widelca? wstań i weź. Dla brata już nie wzięłaś? Dlaczego o nim nie pomyślisz? Wiem, że jeśli nie ukrócę takich zachowań teraz, to mi z niej wyrośnie głupie zapatrzone wyłącznie w siebie dziewczę. Z postawą "ja chcę". Nie patrzącą na otoczenie, na jego potrzeby, na to, co czują lub myślą inni. To wszystko się ze sobą przeplata. Zwracanie uwagi na innych, eliminowanie egoizmu, akceptacja cudzych potrzeb - w ogóle - chęć ich poznania, poznanie cudzych odczuć, tolerancja inności. Nie wszyscy muszą mieć jak ja, myśleć jak ja, chcieć tego, co ja. Asertywność asertywnością, ale patrzeć na otoczenie również trzeba.

środa, 23 kwietnia 2014

z cyklu - mogę polecić

Dzisiejszy wpis macie okazję przeczytać dzięki firmie AVON i portalowi streetcom.pl.

Sprawa wygląda następująco... Zapisałam się do pewnego portalu streetcom.pl - o tu.
Wypełniłam kilka ankiet, kwestionariuszu i zostałam zakwalifikowana do kampanii... Jak dumnie to brzmi. Zostałam testerką.

Obecna kampania dotyczy kosmetyków dla kobiet, a dokładniej kremu do twarzy z nowej serii Anew Reversalist, 35+. Dostałam od streetcom piękną paczuszkę - krem na dzień, krem na noc i 30 próbek do rozdania znajomym lub rodzinie, którzy kwalifikują się pod względem płci i wieku. Znalazło się parę takowych. Próbki zostały rozdane, koleżanki przepytane, raporty i wnioski spisane i zamieszczone w serwisie. Ja również używam kremu odkąd dostałam i mogę go polecić i pochwalić. Bardzo fajny. Ładnie się wchłania. Ładnie pachnie. Współgra z podkładem. Skóra ładnie odżywiona, wygląda świeżo. Krem dodatkowo zawiera filtry, co jest świetnym rozwiązaniem na lato. I na dodatek ładnie wygląda na mojej półce pod lustrem, bo opakowanie ma.... ładne :) Serio mówię, a raczej piszę - mogę polecić. Żadna z testujących koleżanek nie dostała uczulenia, co też jest istotne. Obecnie AVON wprowadził promocyjne ceny na wspomniane kremy. Może warto zaglądnąć do katalogów i popytać konsultantki?

Z przekazanych mi przez miłą panią z telemarketingu wiem również, że w niedługim czasie portal streetcom będzie prowadził więcej kampanii związanych z kosmetykami, w tym również dla kobiet. Zapisać się może każdy. Nic to nie kosztuje.

A niedługo - napiszę coś od siebie ;)

Za dzisiejszy post dziękujemy firmie AVON i portalowi streetcom.pl.


poniedziałek, 14 kwietnia 2014

przyszła kryska...

No więc... mój zatkany nosek przez 4 dni przeszedł w lekko uporczywy kaszelek, trwający średnio kilka godzin w nocy i utratę głosu (again!!!). Mus do pani doktor wrócić. Pani doktor we czwartek osłuchała, wyoglądała, ręce załamała (przecież ledwo tydzień minął jak pani skończyła antybiotyk!!). I uznała, że poprzednia trutka była słaba, za krótko podana (tydzień ledwie) i czas mnie zatruć całkowicie i do alergologa wysłać koniecznie. Tym razem dawka dwutygodniowa i z przytupem. Efekt chorowania jest taki, że nie gadam prawie wcale, w nocy prowadzę nocne życie (męża podziwiam za mocny sen, sąsiadom współczuję). Niedzielę celebrowałam należnie - na leżąco przez cały dzień. W piżamie, pod kołderką. I dzisiaj wreszcie poprawa - zamiast 4 godzin kaszlu raptem tylko kilka razy :) Ale truć się będę jeszcze długo. I uważać na siebie już bardziej będę. Kto to widział, żeby się na Wielkanoc ajerkoniaku nie napić??? :(
Chrypię pozdrowienia znad klawiatury, wypatrując słońca i tych upałów, co obiecują niedługo,
Tygrys

piątek, 11 kwietnia 2014

jestem zbiorem życiowych mądrości!

I co więcej - nareszcie mam potwierdzenie, że jestem jednak logiczna, wbrew opinii mojego małżonka :P

Źródło: Demotywatory

środa, 9 kwietnia 2014

codzienność

Ostatnio rzadko piszę, bardzo rzadko. Troszkę się zadziało u mnie i mam latane.
Po pierwsze - odeszła z pracy moja koleżanka, a ja dostałam "w spadku" jej teren, klientów i możliwości. Bardzo ładne możliwości, bo sporo rzeczy było nie ruszone i nie tknięte, tak zwane tereny dziewicze, nieskalane. Nastawiło mnie to pozytywnie, dało "kopa" i zaczęło mi się bardziej chcieć. Pracy mam więcej, ale przynajmniej nie robię już "na sztukę", ale na serio. Mam więcej do spamiętania i ogarnięcia, co sprawia, że czas mi szybciej płynie i wychodzę częściej zmęczona z biura. Ale nie narzekam - to akurat mi się podoba. Jestem pozytywnie nastawiona. Awansowałam również, przynajmniej na papierze... Przynajmniej, jak będę chciała zmienić pracę, to będzie to lepiej wyglądało w CV. Ten awans to był taki "papierowy", żebym nie prosiła o podwyżkę. Ale spoko, na razie mnie to nie boli :)

Mieliśmy i mamy ostatnio trochę biegania - basen córki, zmiana przedszkola z prywatnego na publiczne (kwestie finansowe zaczęły grać rolę), moje zajęcia fitness, do tego przyplątało się choróbsko i jakoś się odczepić dziadostwo nie chce.

Także to wszystko na raz złożyło się na fakt, że mam urwidupizm i chroniczny niedoczas. Pierwsze mnie cieszy, a przynajmniej jest mi z tym nieźle, bo jakby ruchliwa jestem i lekko nadpobudliwa, to drugie jednak już mniej, bo chwilami nie wyrabiam. Przychodzi weekend i... zamiast usiąść na tyłku zaczynam się realizować w kuchni, żeby mieć, co do garnuszka włożyć w tygodniu, bo wtedy już nie mam czasu gotować. I tak spędzam 2 dni robiąc zapasy, część mrożę, część zostawiam. W ten sposób do czwartku zwykle mam co jeść, a piątek jest dniem pt. "na-winie" (co się nawinie) - naleśniki/spaghetti / pizza.