piątek, 20 kwietnia 2012

Ze mnie jest kawał cholery. Nie da się ukryć. Charakteru to mi nie brakuje, rogata dusza jestem. Jak się spieszę, to się stresuję i irytuję, gdy mi ktoś przeszkadza, staje na drodze. Potrzebuję w takich sytuacjach odrobiny ciszy, wtedy wszystko działa jak w szwajcarskim zegarku. Nie lubię tylko jak mnie ktoś z rytmu wybija. Bo wtedy rytm mi się miesza i pojawia się irytacja. Bo w całym tym swoim chaosie to ja jestem dość poukładana. Taki uporządkowany nieład. I jak coś robię, to robię. Proszę mi się nie kazać czesać warkoczyków, gdy mam łeb w wannie i wycieram włosy, albo nie wołać "kupa!!!" w połowie kreski na oku. Bo wtedy wzdycham i mogę warknąć "zaraz". A jeśli sytuacja ma miejsce o 6.00 - to tym bardziej. Mój małżonek jednak oczekuje, że o tej porze będę słodka jak miód, jak do rany przyłóż, oaza spokoju. A se przyłóż - tylko uważaj, żebyś się gangreny nie nabawił :P Nie umiem - po prostu nie umiem. Jak się sprężam i mam listę spraw do zrobienia rano, to je robię, a nie zastanawiam się nad życiem i nie przysiadam na kanapie w celu popatrzenia jak się ubiera dziecko (no, ubieraj się kochanie, bo się nam spieszy), zamiast na ten przykład iść w drugim pokoju pościelić łóżko. Słodka żona zajmie się wszystkim. Zaraz po tym jak sobie strzeli poranną końską dawkę prozacu, a w pracy golnie pół kilo persenu forte. Normalnie będę uśmiechnięta i szczęśliwa żejapierdu... Jest taka zasada - jak kogoś swędzi, to nie mówi się mu "nie drap", bo swędzi jeszcze bardziej. To samo się odnosi do choleryków - "nie denerwuj się tak" odnosi zgoła odwrotny skutek. Najlepiej jest zignorować.

Uzupełnienie po wieczornym bieganiu.
Powinnam biegać codziennie. Bieganie dobrze robi wszystkim dokoła, ze mną samą na czele :) Tylko jakoś muszę wzmocnić kolana... bo na starość nogi mi odpadną.

środa, 18 kwietnia 2012

oryginalne (=utalentowane) dzieci

Miało nie być o dzieciach, ale jakoś mnie złe nastroje dopadły, więc w celu ich rozgonienia postanowiłam sobie spisać, co też w swoim krótkim życiu dokonały moje pociechy, chociaż to określenie w wybranych przypadkach akurat nie oddaje sytuacji...
Młoda
Pierwsze dni w przedszkolu kończyły się zdaniem: bo miał miejsce taki mały wypadek... Przez wypadek rozumie się: odbicie całego uzębienia nowego kolegi na żebrach, po próbie odebrania mu klocków, nadzianie się na róg jednorożca, z którym biegała nowa koleżanka, fikołek na zjeżdżalni, posikanie się w majtki. Ostatnie - luzik i normalka u małych dzieci - dopuszczalne jednym słowem. Ze zjeżdżalni kiedyś fiknęła jeszcze raz - nie spieszyła się ze zjechaniem, więc koleżanka pomogła jej podjąć decyzję. Upadki z łóżka, kanapy, na zabawkach - pomijam, bo nawet ich nie rejestrowałam. Z przedszkola wyniosła też inne urozmaicenie - anginy, które poskutkowały usuwaniem i przycinaniem migdałów. Oraz moją wiedzą, jak zbijać 40-stopniowe gorączki i jak pilnować dziecka z bezdechami w nocy. Młoda również zaginęła kiedyś w sklepie. Tatuś popatrzył przed siebie, ja za siebie a dziecko pyk! i znikło. Znalazło się dwie alejki dalej i 5 minut później. Na szczęście stanęło i wyło i mama od razu poznała kto zaś. Młoda od małego była oswojona z wodą. Pływała (tak to nazwijmy), skakała, szalała i nie bała się wody. W zeszłym roku stałam z nią i młodym w brodziku. Jak się obejrzałam na młodego, ona postanowiła za moimi plecami zażyć kąpieli 2 metry dalej i jakieś 100 cm głębiej... bo uważała, że może i da radę. Pani ją wyciągnęła od razu, a ja nawet nie miałam sumienia jej ochrzanić, bo się strachu sama najadła. Wtedy doszliśmy z mężem do wniosku, że tej dwójki jedna osoba jednak nie upilnuje. Bo z tego brodzika nawiała mi dosłownie w kilka sekund, mimo moich zakazów ruszania się na krok. Ten kto ma dzieci, wie jakie są szybkie. Formuła 1 się czasem nie umywa. Młoda zawsze miała pomysły wszelakie, jak np. bieganie po łące pełnej kwiatów na bosaka... do pierwszego użądlenia. Widać - za mało było, bo za tydzień spróbowała jeszcze raz. Teraz wiemy, że może mieć uczulenie, bo jej stopa nieco spuchła... W ogóle ja mam wrażenie, że u nas jak nie urok, to sraczka, jak mówi staropolskie przysłowie. Wiecznie "coś".

Młody
On zapewniał nam rozrywki innego rodzaju. Pierwszą był szpital w wieku 3 miesięcy, po którym jakoś poleciało. Młoda złapała katar w przedszkolu, który znikał sam po 3-4 dniach, a on zapewniał nam atrakcje na kolejne 2-3 tygodnie zapaleniem oskrzeli. O lekach, syropkach, inhalacjach, wiem chyba wszystko, a także znam każde źdźbło i kamień po drodze do lekarza. No ale to chyba minęło... Chyba, bo od wczoraj znowu smarka, ale już nie zwracam uwagi i udaję, że nie widzę. Samo przyszło, samo przejdzie. Młody jest dzieckiem czystym nad wyraz. On nie będzie się zniżał do poziomu innych dzieci i grzebał bezmyślnie w piachu. Nie będzie jak jakiś wariat biegał na bosaka. On kulturalnie siada obok, na czystym murku i bawi się łopatką z długą rączką, tak, aby piasek nie nasypał się na ręce. Nie chodzi w sandałkach bez skarpetek, bo piasek może się dostać między stopę a buta. No chyba, że omijamy piaskownicę z daleka, wtedy skarpety można zdjąć. O chodzeniu na bosaka po trawie czy piasku to można zapomnieć. Jesienią nie chodził po trawie, bo rosa osiadająca na butach mu to uniemożliwiała. Bluzeczka nie może być zachlapana wodą, gdyż nie da się jej nosić. Nosek nie może być brudny (czyt. kozy), bo nie da się spać, chodzić, żyć. Śnieg też nie jest fajny, bo się spodnie brudzą, na butach zostaje... lepiej bezpiecznie nabierać go na łopatkę. Do zjeżdżania na sankach namawialiśmy go całą zimę - na końcu trochę załapał, ale tak, aby się w śniegu nie pobrudzić. Jest też niesamowicie ruchliwy. Jak zabierasz mu z ręki pilota, on ma już drugiego 3 m dalej w głąb pokoju. Idąc po drugiego, on już w kuchni wyciąga płatki z szafki. Albo ściąga szklankę z gorącą herbatą ze stołu i jedziemy do szpitala...a w tym samym dniu siostra dumnie prezentuje krostki ciesząc się przez chwilę, że ma ospę. Po ukazaniu się milionpięćsestodziewięćset krostek i gorączce humor jej znikł. A mamusia ma pierdolca, za przeproszeniem, po tygodniu... a to nie koniec, bo ospę oczywiście ma potem również młody... Inne ciekawe pomysły - ukrywanie kubeczka z sokiem na 2 dni w samochodziku-pchaczu. Zgadnijcie, jak to pięknie pachniało... szato de jabol... Młodego dokonania ostatnie: wywalenie butelki z oliwą - szklanej i pełnej oczywiście. Oczywiście najbardziej ryczał nad swoimi skarpetami, spodniami i stopami ufajdanymi tłuszczem z pierwszego tłoczenia....

wtorek, 17 kwietnia 2012

zazdrość

Zazdrość to bardzo niefajne uczucie. I nie mówię tu o zazdrości w związku, bo ta moim zdaniem, w rozsądnych dawkach, jest wręcz wskazana. Zazdrość wobec drugiego człowieka. O to, że posiada coś, czego nam brakuje. Że ma więcej, niż my, że ma lepiej niż my... Powody są różne. Skutek jednak zawsze ten sam - pogorszenie stosunków. Traci się obiektywizm w postrzeganiu danej osoby. Pod wpływem zazdrości nie umiemy się cieszyć szczęściem drugiego, a zamiast tego ogarnia nas żal, że on ma, a ja nie, i zaczynają się niebezpieczne rozmyślania, porównania, w czym ktoś jest lepszy od nas, dlaczego ma więcej szczęścia niż my, czy my/ja na to nie zasługuję? Bardzo niefajna sprawa. Bardzo niefajne uczucie. Bardzo mi ciąży, nie umiem się go tak do końca pozbyć, umiem je tylko przytłumić. Aż wstyd się w sumie przyznać... Chyba nabawiłam się doła...

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Siedzę i myślę, myślę, myślę... i nic mi z tego nie wychodzi... troszkę jak Kubuś Puchatek w swojej świątyni dumania. Tyle rzeczy dokoła, a ja jakaś taka .. rozlazła - to chyba dobre słowo. Pierwszy dzień w pracy po zwolnieniu nie należy do najprzyjemniejszych. Trzeba się na nowo przestawić, a poranne wstawanie boli, oj boli. Do pracy jeżdżę ukochanym autobusem, mam wtedy możliwość poobserwować ludzi. Nie trwa to długo, ale często jest ciekawie. Bawią mnie czasami spojrzenia mężczyzn, którzy wiedząc, że kobieta ich nie widzi, taksują ją wzrokiem, nie sięgając zwykle wyżej niż talia. W końcu co kobieta ma ciekawego z tyłu? Ano nogi i tyłek :) Mijam zawsze przystanek, na którym wsiada pani z kawałkiem gazety. Siada i czyta plotki z życia gwiazd. Na następnym wsiadają emeryci, niemal zawsze Ci sami. Nie wiem dokąd jadą, bo wysiada wcześniej. Jest też pani, odwożąca dziecko do przedszkola - taką fajną dziewczynkę. Jest też druga, która czasami jedzie z małym bachorkiem - przepraszam, ale inaczej nie da się go określić - matka nie potrafi jakoś nad nim zapanować. Siada gdzie on chce, siedzi, leży, przesiada się, zero jakiegoś bezpieczeństwa. A mamusia - robi co on chce, żeby nie płakał... Zaraz wysiadam, trzeba podejść do drzwi. I przepraszam, że polecę stereotypem, ale wysiadanie to czasami niezła jazda... Na moim przystanku bowiem często wsiada druga grupa emerytów, nieco inna od pierwszej. Tu wsiadają same panie. Wsiadają, zanim jeszcze ktoś (często tylko ja) wysiądzie. Kiedyś się poirytowałam i zapytałam, czy mam im po głowach chodzić, czy też może pozwolą mi wyjść. Bo mnie mama kultury uczyła i mówiła, że należy zawsze kogoś przepuścić - tego, co wychodzi ze sklepu, z klatki czy z autobusu. Widać tym paniom nikt tego nie mówił. Kiedyś dwie z nich tak się pchały, że na moment, krótki, zaklinowały się w drzwiach :) A potem - jedna w prawo, druga w lewo. Jednak tuż przed każda szybkim wzrokiem oceniła, gdzie są wolne miejsca. Raz usiadłam z przodu, na pojedynczym siedzeniu, żeby nie musieć potem przepraszać kogoś obok i zmuszać go do zejścia z siedzenia (jest wąsko). Czułam niemal na plecach palący wzrok. Zajęłam chyba miejsce jednej pani, która patrzyła na mnie nieco nieprzychylnie, jak powoli się odwracałam, a jak zeszłam - szybko się przesiadła na moje krzesełko :) O autobusach mogłabym długo... Albo jadą, albo nie, spóźnione lub przed czasem - niezmiernie rzadko punktualnie. Ale dzisiaj wolę poobserwować ludzi. Po co mam się denerwować myśląc o autobusie?

chciała baba do lekarza, a lekarza niet...

koniec balu panno lalu, jak mawia moja babcia, czas wrócić na pracy łono. Wstawanie poranne nieco bolało, nie da się ukryć. Jednak przeżyłam. Po odbytej chorobie miałam się udać do alergologa. W zeszłym roku pani doktor zaproponowała odczulanie za pomocą szczepionki. Jednak jej koszt nieco mnie wystopował i doszłam do wniosku, że może jednak za rok, jak już nie będę musiała bulić na opiekunkę do dziecka, które się nie dostało do przedszkola, w myśl naszej polityki prorodzinnej. No więc postanowiłam jeszcze przetrwać ten rok na tradycyjnych lekach, czyli tabletkach i inhalatorach. Wszystko pięknie, ładnie, tylko ktoś mi je musi zapisać. No i wydać zaświadczenie, że mnie leczy, bo teraz lekarzy sprawdzają (rodzinny już mi coś zapisał z literką "p" - doraźnie teraz przy chorobie). I tu się zaczynają schody. Bowiem jestem dość silnie uczulona na pyłki traw, zbóż oraz pleśnie i brzozę. Brzoza pyli teraz jak wściekła i mogła być powodem właśnie zaostrzenia mojej astmy. Cała reszta zaczyna maraton w czerwcu, na końcówce maja. Wypadałoby więc po konsultację wybrać się zaraz. Młoda też od miesiąca kaszle jakby na suchoty zapadała, wybitnie zgrywała się z kaloryferami - one się włączały, ona też. I nie pomagało nawilżanie. Więc młodą też chcę wziąć. Po telefonach do przychodni dowiedziałam się, że pani doktor może nas przyjąć...... w lipcu. No rewelacja. Więc uderzam do wujka google i szukam u siebie lekarzy. Państwo lekarze przyjmują w przychodniach max 2 razy w tygodniu, za każdym razem po 1,5 - 2,5 godziny. I nie ma jakiś tłumów, jeśli chodzi o lekarzy... za to pacjentów od groma i ciut-ciut. Młodą pewnie zapiszę gdzieś prywatnie, na mnie szkoda mi pieniędzy, chociaż nie wykluczam też takiej możliwości. I jak tu można normalnie żyć?

niedziela, 15 kwietnia 2012

historia młodej

Kiedyś spisałam post o młodej, niestety mi go pożarło. Ani nie zapisało, ani nie opublikowało. Może tym razem uda mi się spisać? Potem zrobiłam małą namiastkę. Teraz postaram się spisać w całości i od nowa.

Podobno dzieci rodzą się na życzenie. Chciałam mieć córkę. Młoda była dziecięciem planowanym i oczekiwanym - parę miesięcy później :P Wzięła się z miłości i chęci utulenia chorej narzeczonej. Jak powiadają - chorobę trzeba wygrzać, więc mój ówczesny narzeczony się dostosował. Młoda była dzieckiem niezwykle żywym, od poczęcia. Jej pierwsze ruchy były dla mnie ogromnym zaskoczeniem, bo poczułam je bardzo wcześnie. To było jak magia. Potem już nie było tak magicznie. Młoda bowiem kopała jak wściekła, zwykle wtedy, gdy ja spałam lub zasypiałam lub byłam w środku kulminacji pracy. Była również diablica przebiegła - lekarzowi pokazała tyłek i nie pozwoliła odgadnąć płci. Tyłkiem wypięła si aż do końca - w końcu damy nie wiszą głową w dół - bo to nie nietoperze. Zapewniła więc mamusi drugą w życiu operację i kolejną bliznę. Położna była tylko zdziwiona, że nie znam płci dziecka... Dalej też było rozrywkowo. Już na pierwszym badaniu mało nie spadła lekarce z przewijaka, bo dzieci w tym wieku przecież się nie obracają i nie zaskakują lekarzy. Siadanie i raczkowanie też jej przyszło jak mówią - z palcem w nosie. Z tą różnicą, że raczkowanie było tylko po to, aby doczłapać do kanapy, ściany, szafki i iść na własnych nogach. I tym sposobem pierwsze kroki dziecko zrobiło w wieku 9 miesięcy, jak miała 10 to fruwała po domu. I zdobywała kolejne sińce, zadrapania. Taka chłopczyca nieco rośnie, pomyślałam. Ale nie. Tu włoski, tu spinki, gumeczki, baletki, spódniczki, itepe. Mogłam stroić i sprawiało mi to ogromną przyjemność :) Z wiekiem przybywa jej inteligencji, rozumu, ale nie ogłady i roztropności :) Ona by chciała wszystko i na raz i zwykle jej się udaje. Na rowerze nauczyła się jeździć w 10 minut, na nartach - za pierwszym podejściem. Z wyglądu podobna do tatusia, oprawa oczu - o zgrozo - po mojej teściowej, ale kolor oczu - mamusi, dość oryginalny - zielony z domieszką brązu. Charakterna też po mamusi - bójcie się chłopcy. I oczywiście bardzo ładna, mała dama. W tym roku idzie do szkoły. Kiedy to wszystko minęło? Dopiero niedawno zmieniałam jej pieluchy...