piątek, 14 września 2012

niekończąca się opowieść

Bohaterem głównym jest katar mojego dziecka. Właśnie siedzę obok i słucham jak przez sen "wciąga", co mu w gardle jeszcze zalega. Niby poprawa jest, już nie budzi rano kaszlem sąsiadów, ale jeszcze się tego smarka pozbyć nie może. Co prawda już go nie rozprowadza po całej twarzy i obu rękawach, jest go mniej, ale jeszcze jest. Nie wiem, skąd on ma taki nawyk - jak mu leci z nosa, to choćbym była mistrzem olimpijskim w sprincie, to nie zdążę do niego z chusteczką. On to momentalnie rozprowadzi rękawem po twarzy. Wygląda potem, jak to mawiano, jak trzynaste dziecko dozorcy.

Starsza chodzi do szkoły, daje sobie radę. Dzisiaj zahaczyłam rano nauczycielkę i pytam, jak jej idzie, czy daje radę, czy nie ma problemów ze skupieniem się i swojej uwagi na jednej czynności. Pani mówi, że jest super. Że nie ustępuje dzieciom ani na krok. Cieszę się, bo jednak puściłam ją jako 6,5-latkę, bardzo rezolutną, ale jednak nadal rocznik niżej. Miałam obawy, widzę, że póki co niepotrzebnie.

Od wczoraj urzędujemy sami i mam dzisiaj zagwozdkę, co zrobić popołudniu. Powinnam iść do lekarza na kontrolę, ale z tą dwójeczką wycieczka na drugi koniec miasta może się nie udać. Poza tym pada i jest paskudnie. Aaa, o mały włos nie przygarnęłam dzisiaj kota. A raczej kociaka. Niestety nie dał się złapać. Miał myślę ze 3 miesiące, był cały czarny i strasznie wystraszony. Płakał żałośnie. Nie miałam niestety czym go skusić. Normalnie wzięłabym go na parę dni, żeby podkarmić, ale się nie udało. Mąż mi jednak przez telefon postukał w czoło, przypominając o alergii na te zwierzaki. Ale pal licho uczulenie - mały płaczący kiciuś się zapodział i potrzebował ciepła i jedzenia. Może jak pójdę po starszą do szkoły, to go jeszcze zobaczę. Co można dać małemu kotu do jedzenia?

czwartek, 13 września 2012

stolica Maroka :P

Szanowny Kliencie! Uprzejmie informujemy, że "rabat" jest stolicą Maroka.

Czasami mam ochotę zastosować to zdanie w praktyce. Pracuję w sprzedaży i kieruję się jedną główną zasadą - obsługuj klienta (bez kosmatych myśli mnie tu) tak, jak sam chciałbyś być obsłużonym. Z reguły się sprawdza. Czasami jednak przychodzą momenty, kiedy mam ochotę kimś potrząsnąć. Ja rozumiem, że jest kryzys, że wszyscy szukają oszczędności, że wszystko jest potrzebne "na wczoraj", ale bez przesady. Za dobrą pracę należy się godziwa zapłata. I powinno mieć to zastosowanie do każdej branży. Ktoś organizuje duże wydarzenie, zaprasza setkę gości, organizuje catering, sale konferencyjne, wszystko dopięte na ostatni guzik. Ważna impreza, ważne osobistości. Jeszcze "tylko" tłumaczenie. Ale czemu tak drogo? Może jakiś rabacik? I czemu pani chce za całą dniówkę? przecież to tylko 5-6 godzin potrwa... Rozbój w biały dzień. A wie pani, to nam to pracownik "jakoś" przetłumaczy. I jakoś to będzie. Kabina? A po co taki dodatkowy wydatek, to ten tłumacz sobie usiądzie obok i będzie do ucha tłumaczył. No kilku osobom. Pani mówi, że się nie da? Czemu się nie da? No dobrze, niech będzie ta kabina, ale nadal nie rozumiem po co 2 osoby... To zróbmy tak - jeden tłumacz od was i nasz pracownik, i jakoś dadzą radę.

Rozwala mnie takie podejście. Na prawdę podziwiam tłumaczy, którzy chcąc pracować samodzielnie, co rusz spotykają na swojej drodze takie sytuacje. Albo zapytanie o przetłumaczenie 30 stron umowy - zapytanie o 15-tej, a tłumaczenie na 8, ewentualnie 9-tą dnia następnego. I pytanie - a czy jakiś rabacik dostanę u pani? Nie, ale zawsze mogę zwiększyć dopłatę za ekspres. Dopłatę dla tłumacza, który zarwie noc, aby komuś pomóc. Zdarzyło mi się zapytać kiedyś klienta, czy on byłby w stanie taki tekst stworzyć w takim czasie, w jakim chce dostać tłumaczenie. Powiedział z uśmiechem, że chyba nie. Pytanie o rabacik tym razem nie padło. Zmiana terminu też nie. Pocieszające (i satysfakcjonujące zarazem) jest to, że często słyszę potem - wie pani co, tez wasz tłumacz był fenomenalny! dziękuję za taką szybką reakcję! na panią zawsze mogę liczyć! ależ mi pani pomogła - bardzo dziękuję! dla takich chwil i zdań się pracuje :) Ostatnimi dniami jednak moja cierpliwość była wystawiana na dużą próbę. A sytuacje, z jakimi miewam do czynienia... Kiedyś Iw spisała "przypadki tłumacza" (ha! czytałam!) - mogłabym sporo od siebie dodać :)

środa, 12 września 2012

skąd się biorą tygrysy?

Najpiękniejsze są te syberyjskie, ale tam jest pierońsko zimno, więc na pewno nie dla mnie, Frau B dobrze by się tam czuła, ja wolę strefę klimatyczną Akulara. Frytka, Malawiart wytypowali mnie do zabawy. Skorzystam jednak z prawa do nietypowania dalej, bo widzę, że łańcuszek zatoczył już dość szerokie koło.

Pisałam kiedyś, skąd moja ksywka, więc nie będę się powtarzać. Wspominałam również dlaczego zaczęłam pisać. Kiedyś, kiedyś, w zamierzchłych czasach szkolnych (no dobra, nie aż tak zamierzchłych, dinozaury już wtedy nie żyły, a ludzie wyszli już z jaskiń) pisałam sobie pamiętnik. Byłam głupią nastolatką, która nie umiała sobie chyba poradzić z dojrzewaniem (kurde, ale teraz jestem mondra!). I tak sobie spisywałam, a moje notki były głównie o tym, jak bardzo wszystko jest do d... niczego (dojrzewanie to chyba najgłupszy okres w życiu). Potem przestałam, bo świat nabrał kolorów, innych niż odcienie szarości. Jak juz nieco podrosłam i uzyskałam stały dostęp do internetu znalazłam na onecie taką rubryczkę z polecanymi wpisami. I tak wpadłam na Klarkę i jej synogarlicę w pysku kota (szkoda ptaszka, ale cóż - takie jest życie). Czytałam jej bloga, komentarze, sama się nie odzywając. Trafiłam również kilka razy na Sharę i też mi się podobało. I tak to sobie trwało, błogo i spokojnie. Aż coś mnie podkusiło. W moim małżeństwie zdrowo tąpnęło. Pogubiłam się. Urodził się młody, który jakoś wyszło - okazał się być owocem naszych działań naprawczych (jest bardzo malowniczym i pięknym owocem). Młody dawał w kość. I w ciąży, i po urodzeniu. Zapewniał rozrywkę pierwsza klasa. Szpitale, przychodnie, itp. Byłam po prostu wypruta i fizycznie, i psychicznie. I nie wiedziałam, co z tym robić, bo nie miałam nawet czasu ani możliwości gdzieś tego ciśnienia spuścić. Czytałam sobie nadal te blogi z polecenia (od Klarki wpadałam na inne, trafiłam również na Akulara - strasznie mi się tutaj dyskusje poniżej podobały). I tak mi pewnego dnia wpadło do głowy - spiszę, co się dzieje wokół, może pomoże mi to posprzątać pod tym sufitem, bo tam bałagan straszny panuje. Owo wiekopomne wydarzenie miało miejsce dokładnie 27 stycznia 2011. Oczywiście na onecie. Zaglądnął do mnie Leslie, zaglądała Shara, ja sobie po ich blogach po cichutku znajdowałam inne: Malawiarta, Figę, Alanę, Mietkę, któregoś dnia Frau B (ziomalka!), sporo blogów czytam od Akulara. Wiem, że właśnie od Akulara przyszło parę osób :) I jest mi z tego powodu bardzo miło. Pisałam dla siebie, nie domagałam się uwagi, polecenia, cieszyły mnie pojedyncze komentarze. Teraz przeniosłam się tutaj, pojawiło się pewne grono czytających (co jest dla mnie i miłe, i zaskakujące zarazem). I tak oto opowiedziałam historię tygrysa :)

wtorek, 11 września 2012

grunt to dystans do siebie

Scenki domowe. M - mąż, Ż - żona, D - dziecko, płci żeńskiej, czyli młoda. Rzecz się działa w weekend. I proszę się ze mnie nie nabijać - ja mam zdolności i talenty w innych dziedzinach i widocznie są one tak wielkie, że dla pozostałych zabrakło miejsca :P
D: a co to mamo jest matematyka?
Ż: to kochanie nauka o liczbach i jest ci niezbędna, choćby po to, żebyś umiała w sklepie pieniążki liczyć.
D: aha...
M: trzeba też uczyć się historii, geografii, żebyś chociaż ty wiedziała, gdzie co leży (ha,ha, szyderca jeden- pomyślała matka)
Ż: oj tam, oj tam, mamusia geografię troszkę zna, może nie rewelacyjnie, ale coś tam...
M: stolica Belgii?
Ż: ha! Sofia!!!! yyyyy, nie!!!!! to Bułgarii - te na "be" mi się pomyliły!!!
M: widzisz dziecko? nie żebym jakieś państwo środkowo afrykańskie podał.... nie martw się kochanie, nie powtórzymy tego znajomym, żeby nie rozwiewać wątpliwości...

Poniedziałek. Miejsce - biuro. Gadki szmatki o dzieciach, usiłowałam powtórzyć - zrelacjonować powyższą scenkę. K - koleżanka.
Ja: .... i się mnie pyta o stolicę Brukseli, wiesz? A ja mu krzyczę z kuchni, dumna z siebie, że Sofia
K: ???
Ja: Tyyy, czekaj! jak ci źle opowiadam! on pytał o stolicę Belgi!!!

I tu poległam. Rechotałam z siebie do końca dnia niemal. A jak mi się wieczorem przypomniało, to dostałam głupawki. Ja na prawdę jestem kiepska z geografii i historii. Mam pamięć wzrokową i umysł ścisły. Matematyka to dla mnie pryszcz, ale historia była dla mnie zawsze najlepszym środkiem usypiającym. Geografię znam fragmentarycznie - znam te fragmenty map, które zwiedzam. A miasta, rejony - określam na zasadzie "około" - tam, po lewej na środku, na mapie. Pamiętam te rzeczy wzrokowo. Ale pamięciowo - za chiny ludowe :) Tak więc przyznaję się do bycia głupkiem z tych dziedzin. I śmieję się w duchu z siebie.

poniedziałek, 10 września 2012

wyszło słońce

".. a po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój..."
Pogoda, wewnętrzna i zewnętrzna wróciła na swoje miejsce. I mimo, że w głowie mi szumi, a pan w aptece uśmiał się serdecznie, gdy go poprosiłam o coś na zmutowane wirusy z "forte" lub "max" w nazwie, mogę powiedzieć śmiało, że jest mi dobrze. Słoneczko zaświeciło, burza minęła. Jutro badania okresowe i popołudniowy fryzjer. Coś na poprawę humoru. Młodemu się nie pogarsza, a to już jest plus. Musi wysiedzieć w domu i tyle. Samo przyszło - samo przejdzie. Najwyżej we środę wezmę go do kontroli do lekarza, gdyby nadal budził kaszlem sąsiadów. Nic to - do pracy rodacy i miłego dnia!

niedziela, 9 września 2012

przekichane

W piątek odebrałam dziecię z przedszkola i już mój matczyny instynkt podpowiedział "oho!! spodziewaj się matka czegoś! zacznijmy od tego nosa - uważaj, weekend może być wesoły!". I się nie mylił - niestety. Młoda zgłasza drapanie w gardle, ale po dokładnych oględzinach matka uznała je za lekką symulację (po 2 latach z mega anginami nie tak łatwo matkę nabrać :P). Natomiast młody to inna bajka. Zaczęło się od próby zrobienia kupy. U młodego sprawa nie jest prosta, bo cierpiał na zaparcia.O tym, co w diecie zawiera błonnik i przyczynia się do łatwiejszego wydalania, a co to utrudnia, to już chyba wiem wszystko. Dieta młodego została mocno wzbogacona, a parę rzeczy zostało z niej wycofanych. I nie mówię tu o słodyczach, o nie... młody nie jada czekolady, bananów, kaszy mannej, młody je jogurty z otrębami (sama mu dodaję), jabłka, gruszki, inne owoce, pije soki marchewkowe, zjada płatki owsiane, kaszę jaglaną, no normalnie powinien kupać na potęgę. No i się poprawiło. Ale zdarzają się takie dni jak sobota. Na kibelku na zmianę z nocnikiem spędził 4 (słownie: cztery) godziny. Nie obeszło się bez czopków. Sorry, że tak opisuję, ale po prostu w sobotę wymiękłam. Wysiadłam psychicznie, wydarłam się na młodego, który zaczął histeryzować, wyć bez powodu, nie dał się ruszyć z nocnika, bo zaczynał się drzeć, że chce natychmiast tam wrócić. Osiągnęłam granicę wytrzymałości. Ryczałam chyba z pół godziny, aż w końcu stolec się pojawił. Ufffff. Do tego wszystkiego doszło przeziębienie, katar po pas, dzisiaj kaszel i się kręci. W przyszłym tygodniu podział - mąż w poniedziałek i wtorek, a ja resztę tygodnia - jeśli będzie trzeba. Taka jest złośliwość rzeczy - ZAWSZE jak mężulskiego nie ma w domu, COŚ się dzieje. We czwartek rano wyjeżdża....wróci w niedzielę... Coś mi się zdaje, że muszę wyposażyć barek i szafkę z herbatą - uzupełnić o melisę. Syrop uspokajający posiadam ;) pół szafki leków na wszelkie przypadłości - tyle dni samej to może być istna szkoła przetrwania. A mówiłam, że sama też jakoś kicham i mówię nosowo? Nie? Hmmm, to może być na prawdę bardzo ciekawy tydzień.... A w pracy roboty huk - w poniedziałek mam potwierdzenie sporego zlecenia, do końca września mamy co robić, w ubiegłym tygodniu nie wiedziałam kiedy się po tyłku poskrobać.