poniedziałek, 2 lutego 2015

o jedności ducha :P

Już od zeszłego tygodnia zbieram się, żeby coś naskrobać, wpisać, może coś poważnego tym razem? Ale... wszystko idzie nie tak.
Osobiście mam doła z powodu nagromadzonych problemów, w które wnikać nie będę. Wystarczy, że są, po co jeszcze roztrząsać? Wystarczy, że nagromadzone stresy obciążyły mi odporność.
Poza tym ogłosiłam strajk z tytułu L4 i nie piszę. I w ten oto sposób nasunął mi się dzisiejszy wpis.
Czy wiecie, jak wspólne chorowanie zbliża do siebie ludzi?
Padliśmy z mężem w zeszły wtorek. Takie totalne kaput na katar (nie, nie mistrzostwa, TEN prawdziwy), kaszel i chrypę. Brzmimy oboje niczym nienaoliwiona szafka, w której złośliwy człowiek bardzo powoli otwiera i zamyka drzwi, sprawdzając reakcję otoczenia. Od tego się zaczęło. Potem katar - wspólne poranki w łazience, smarkanie, chrząkanie, postękiwanie, będące substytutem dosadnego "urwał nać, mam dość". Wspólnie nie śpimy kaszląc, wspólnie dogorywamy, wspólnie chrząkamy nocami, uatrakcyjniając noce również sąsiadom. I te pobudki... o 3 nad ranem, z językiem przyklejonym do podniebienia i to wyskrzypiałe czułe "chcesz soku???? do popicia?" i tu następuje wtedy eksplozja dźwięków, chrząkań, stęknięć, przypieczętowane kiwnięciem głową. Mówię Wam, ta jedność duchowa..... poczucie wspólnoty.... Seks nie jest nam wcale potrzebny :P
Dzisiaj rano obudziłam się z opuchniętymi powiekami, wory pod oczami, czerwony nos i spojówki i mówię "tulaj mnie!", ale mąż mówi, że zombie go nie kręcą, że pozostanie przy oglądaniu "Walking death", zadawać się jednak nie chce :P Zerknęłam w lustro i stwierdziłam, że fakt - pretensji mieć do niego nie mogę żadnych. 
Ale jest lepiej, serio... może jeszcze nie słychać, ale jest.... będzie. W końcu to się musi skończyć, prawda?


Dzisiejszy wpis sponsorował ibuprom, syrop na kaszel, 100-pak chusteczek do nosa.

DOPISEK: Czy widzicie zdjęcie? Bo się pochwalić chciałam...