środa, 9 stycznia 2013

wenus i mars

Dzieś mi wczoraj mignęło coś o męskich rajstopach... Nie miałam czasu ani ochoty się w temat zagłębiać, jednakowoż tak sobie myślę - no mamy równouprawnienie, to czemu by panowie nie mieli nosić rajstop, jeśli chcą? Tyle się mówi o równości płci, to proszę! Kobiety na traktory, panowie w rajtki! Pomijając względy estetyczne (sorry ja ciebie, ale gdyby mój mąż stanął przede mną w rajstopach, to z gorącej nocy byłyby nici - na długo), to czy aby nie zaczynamy deczko z tym wyrównywaniem różnic przesadzać? Ponoć nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. Bo rozumiem równouprawnienie w sensie prawa do głosowania, prawa do wykonywania zawodu, równej płacy, itp. Ale jak czasami słyszę "wynurzenia" pani Szczuki, to mnie się włos na głowie jeży. Rozumiem, że był czas, kiedy to feministki na prawdę musiały walczyć o nasze prawa, o zrównanie płci. Tylko czy na pewno powinniśmy się tak zrównywać we wszystkim? Przecież te różnice między nami, ta ciągła wojna damsko-męska, te podchody, one tylko dodają życiu smaczku. Jeśli ktoś chce inaczej, to wolna wola. Ja tam wolę pozostać kobietą. Lubię różnorodność. I może zabrzmi to jak wyjęte z epoki kamienia łupanego, ale dla mnie facet powinien być męski. Podoba mi się, że panowie ostatnimi czasy zaczęli bardziej dbać o siebie, przywiązywać uwagę do wyglądu, stroju. Lubię modnych mężczyzn. Modnych, ale nadal męskich. I nie chodzi mi o rajtki (facet w rajtkach, choćby i był Bondem traci jakąkolwiek męskość w moich oczach). Nie chciałabym, aby mój facet spędzał więcej czasu w łazience ode mnie, dłużej układał włosy, więcej wydawał na fryzjera, albo - nie daj bosszzeee - się malował. W tej kwestii to ja cholernie staromodna jestem. I działa to w drugą stronę również. Kobieta nie powinna się na siłę upodabniać do faceta - powinnyśmy o siebie dbać, troszkę się dla tych panów stroić, podobać się im. Lubię się czasem wystroić, podmalować, tak, żeby na mężowskim wywrzeć mocniejsze wrażenie ;) Lubię się różnić. Moja wodzona próżność również powoduje, że lubię się podobać. I nie przeszkadza mi mój własny podział obowiązków, że ja się zajmuję prowadzeniem i organizowaniem domu, a mąż stroną finansową i fizyczną (śmieci, zmywanie, odkurzanie). W równouprawnieniu moim zdaniem chodzi bowiem o to, by ten podział następował za obopólną zgodą i za porozumieniem stron, a nie był odgórnie narzucany, bo tak ma być, bo tak zawsze było. Nie da się tak świata zorganizować, że kobiety i mężczyźni we wszystkim będą równi i jednakowi - taki świat byłby cholernie nudny i beznadziejny. Nie próbujmy się do siebie wzajemnie na siłę upodabniać, a wy panowie - błagam! nie noście rajstop!


 
źródło: http://kobieta.gazeta.pl/kobieta/1,107881,13132400,Faceci_w_rajstopach___hit_czy_kit_.html

poniedziałek, 7 stycznia 2013

bez wpływu na wydarzenia

Chorowanie ma swoje plusy i minusy. Plusy to głównie możliwość posiedzenia w domku (czyt. nie idziemy do pracy), pouprawiania lenistwa (przynajmniej do pewnego stopnia), troska rodziny, i takie tam. Dla mnie minusem podstawowym jest niemożność ruszenia się z domu i na przykład zrobienia zakupów. Po prostu ogarnia mnie rozpacz, gdy mam coś przygotować, a nie mam wpływu na wybór składników, bo albo ich nie mam, albo muszę korzystać z tego, co zostało mi dostarczone. Bo nie mogę ich sobie sama dobrać. Muszę czekać, aż mężowski wróci z pracy, coś zje (no właśnie - coś, coś co się uchowało i znalazło w lodówce) i znajdzie czas, żeby skoczyć na zakupy. Siedząc w domu co rusz odkrywam braki w wyposażeniu i spisuję je na kartce. Nauczona doświadczeniem piszę bardzo precyzyjnie, czego potrzebuję oraz z którego sklepu, z podaniem dokładnych ilości i wartości. A i tak zawsze coś pominę. I tu się zaczynają schody. Po pierwsze - muszę się wbić pomiędzy mecz plusligi, biegającą Kowalczyk i skaczącego Stocha. Mąż leci na zakupy na zapalenie płuc, byle zdążyć na któreś z powyższych. Więc jeśli czas mu się kończy, to bierze to, co uzna za najważniejsze. Niekoniecznie również w ilościach, jakie zapisałam na kartce. Po drugie - jeśli nie podam precyzyjne, co i ile chcę - napotykam problemy i pytania z rodzaju "to ile konkretnie?". Jak podam precyzyjnie - to ryzykuję, że nie dostanę nic, bo tego, co podałam akurat nie było. I tu pojawia się bezsilność.... Bo niestety, ale mój mąż nie potrafi zrobić zakupów, gdyż w naszym domu gotuję ja i to ja, a nie on korzysta z zapasów kuchennych. O co zresztą nie mam do niego pretensji - żeby nie było. Gdy idę do sklepu po polędwicę i widzę, że jej nie ma - kupuję na przykład szynkę. Ale wracam z czymś, z jakimś mięsem na obiad. Jak nie ma marmolady różanej, to biorę z półki powidło śliwkowe lub wieloowocowe. Ale wracam z powidłem. Nie znoszę się czuć bezsilna, nie mieć wpływu, być stawiana przed faktem dokonanym. To są minusy chorowania, połączonego z zakazem wychodzenia z domu. Nie mam wpływu na wiele rzeczy, tylko siedzę i czekam. Chyba nie umiałabym być rasową kurą domową.