czwartek, 19 lipca 2012

święto lasu

Dzisiaj, po godzinie 17-tej miało miejsce BWW - Bardzo Ważne Wydarzenie. Owo BWW na zawsze zmieniło 3 osoby i zapisało się na kartach ich blogowej historii. Teraz nic już nie będzie takie samo :)

środa, 18 lipca 2012

o zakupach

Jakoś pod wpływem postu Akulara i dyskusji, która się pod nim wywiązała, wzięło mnie na opisanie procesu zakupów, konkretnie ciuchowych.
Zasada pierwsza. Najlepiej iść do sklepu nie mając nic konkretnego na uwadze. Czytaj - jeśli chcemy kupić sukienkę na wesele, jest niemal pewne, że znajdziemy świetne dżinsy, kilka bluzek, ze 2-3 spódnicy, ale na pewno nie sukienkę na wesele. Nawet jeśli jakimś cudem któraś nam się spodoba, to albo będziemy w niej strasznie głupio wyglądać, albo nie będzie właściwego rozmiaru. Najlepiej więc iść na zakupy wtedy, kiedy nie mamy konkretnej potrzeby.

Zasada druga. Dotyczy stroju w jakim idziemy kupować. Kupowanie nieodzownie wiąże się z przymierzaniem. Dlatego też staniki kupujemy latem, kiedy mamy najmniej na sobie, po spodnie idziemy w spódnicy - najłatwiej na siebie wsunąć i ocenić, czy nam się w ogóle na tyłek zmieści, po sukienki idziemy w ładniejszych butach na obcasie, żeby przymierzana kiecka miała wygląd (w adidasach, kłapciatych pantoflach czy byle klapkach - nie ma). Podstawa to połączyć wygodę z jakimś wyglądem. Bo rzeczona kiecka zarzucona na grzbiet, w obliczu włosów wiatrem i prądem wyczesanych (coś w deseń piorun pierdyknął w szczypiorek), bez makijażu i w rzeczonych łapciach - na prawdę, choćby była przecudnej urody - nam się nie spodoba. I stracimy szansę na zakończenie zakupów.

Zasada trzecia. Na zakupy NIE zabieramy dzieci, marudnej ciotki, wymagającej koleżanki, ani męża, ani żadnej wrednej i zadzierającej, nie znającej się na rzeczy osoby. Najlepiej samemu. Bo koleżanki mają tendencję do zachowania pt. "a jeszcze tu wpadnijmy, a jeszcze tu pójdziemy, a jeszcze to i tamto" - najczęściej, gdy ty już swoją sprawę załatwiłaś i marzysz o powrocie do domu. Mąż - wiadomo czemu nie. Nic tak nie wkurza, jak mina cierpiętnika, który zamiast warować przy przymierzalni, żeby nas ocenić, łazi już po korytarzu, mając nas gdzieś. No i te oceny - cholernie pomocne - jak wyglądam? kupić? - jak chcesz...skoro ci się podoba... chyba może być... itepe.

Zasada trzecia. Na zakupy wybrać się najlepiej będąc w stanie euforii. Zakupy, szczególnie nieudane, potrafią człowieka wprowadzić w stan irytacji, wywołać frustrację, doła, chandrę, co kto woli. Więc aby zapobiec takim ponurym nastrojom należy mieć zapas emocji pozytywnych. Żeby było co psuć. Im większy margines bezpieczeństwa, tym późniejsze wkurzenie mniejsze.

Zasada czwarta. Należy brać poprawkę na lustro w przymierzalni. To co w nim widzimy często odbiega nieco od rzeczywistości. Lustra ponoć wypaczają naszą figurę i urodę. Pisałam już, że oświetlenie jest tam często straszne - wydobywa na światło dzienne absolutnie wszystko, każdy mankament, nawet taki, który nie istnieje :P Jak pisze Akural - w domu w zakupionych ciuchach często wyglądamy inaczej niż w przymierzalni. I nie zawsze oznacza to "lepiej".

Zasada piąta. Absolutnie nie wierzyć w to co piszą gazety na temat mody. Podam przykład ze swojego podwórka. Naczytałam się kiedyś, że dla osób z szerszymi biodrami najlepsze są stroje kapielowe z szortami lub modnym obecnie pasem łączącym część majtkową z biustonoszem. No więc pod wpływem prasy zapragnęłam sprawdzić to w realu. Po ubraniu jednego, a potem drugiego poważnie obawiałam się o kondycję lustra w przymierzalni. Idź stąd i nie wracaj - byłoby najłagodniejszym komentarzem, jaki cisnął mi się na usta. Jakim cudem lustro nie pękło? Nie wiem. I nie mam pojęcia, kto wymyślił taką bzdurę z tymi szortami... Ale tego wieczoru siedziałam przy winie, aby zatrzeć obraz, który jeszcze długo miałam przed oczami - siebie w szortach...

Na razie tyle mi przyszło do głowy. Zachęcam do rozszerzenia listy zasad. A teraz niniejszym udaję się na spoczynek, gdyż ustalanie szczegółów związanych z układem i wyglądem planowanych szafek i kolorów ścian, podziałało na mnie jak nieudane zakupy. Mój margines pozytywnych emocji był na szczęście wystarczający. A jutro - blogowe spotkanie - długość mniej więcej jak na randce 4-minutowej, ale się liczy!

wtorek, 17 lipca 2012

pod wrażeniem, czyli rowerem po mieście

Wczoraj miałam zaplanowaną wizytę u lekarza. Kontrola u alergologa. Rzecz w tym, że przychodnia przeze mnie preferowana znajduje się na przeciwnym końcu miasta w stosunku do miejsca zamieszkania. Odległość czasowa i kilometrowa. Dodatkowo w moim mieście trwa aktualnie mały sajgon. Remontują co się da i gdzie się da, blokując jakąkolwiek sensowną możliwą drogę dojazdu. Uznałam więc, że do lekarza udam się rowerem. No i od wczoraj jestem pod nieustającym wrażeniem. Wrażenie to wywołały miejscowe ścieżki rowerowe. Normalnie przeżyłam szok. Człowiek wyjeżdża na miasto i chce się poruszać zgodnie z przepisami, nie utrudniając przy tym życia kierowcom, którzy wpadają w swoistą panikę, gdy im się nagle przed maską objawia człowiek na rowerze. Mając więc na uwadze ich słabe serca, staram się jeździć jednak ścieżkami (jak są) lub chodnikami. Dopiero na mniejszych ulicach zjeżdżam na asfalt. Ale niestety nie zawsze się da. Jedzie sobie taki rowerzysta a tu nagle pstryk! jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki koniec ścieżki. W połowie ulicy, w połowie chodnika, ścieżka zanika, chodnik się zwęża, a na środku znak zakaz wjazdu rowerom. I co teraz robić? Bo jakbym chciała zgodnie z przepisami, to powinnam w połowie tej ulicy zjechać na asfalt i dalej pedałować razem z autami, w ferworze klaksonów, które niechybnie by się odezwały. Nic - kontynuuję jazdę jednak po chodniku, dla własnego bezpieczeństwa. Przejeżdżam przez przejście (ścieżka wróciła 300 m dalej - tadam!) a za przejściem koniec chodnika. Nosz do jasnej pelargonii!!! Muszę się cofać przez 3 przejścia (całe skrzyżowanie), albo przelecieć jakoś "na lewo" tu gdzie jestem. Nic to jedziemy dalej. O, proszę, ścieżka to wyśmienite miejsce do zaparkowania auta. Pogratulować. Dobra, wyminęłam, nie rysując boku (a szkoda..). Jedziemy sobie sprawnie, do przodu, aż tu nagle na środek ścieżki wkracza mamusia z dzieckiem na rowerku. Nosz.... dzwonek i ostrzegam szanowną panią, że o mało jej garażu z tyłka nie zrobiłam, bo wlazła mi pod koło dosłownie. Ojej i przepraszam - nie przepraszaj, tylko patrz, gdzie idziesz, na dodatek z dzieckiem! Nic to - podążamy dalej. Przejście przez ulicę, rozglądamy się i co? Po mojej stronie zatrzymało się auto, jedno przed, drugie za przejściem. No to się wychylam subtelnie, bo wg przepisów TEORETYCZNIE jadący z naprzeciwka powinni założyć, że ktoś jest na przejściu. Dodam, że auto koło mnie to furgonetka, zza której gie widać. Wychyliłam się i mało mi gość przedniego koła nie skasował. On nie zakładał, że pieszy może się znaleźć na przejściu... taaa, dotarłam. Teraz badania i droga powrotna... W sumie była spokojna, poza grupką świętych krów, co spacerowały ścieżką, chodnikiem i trawą, zajmując CAŁĄ szerokość i jeszcze troszkę. Na dzwonek jakoś opieszale reagowali.. Widać pismo obrazkowe do nich nie dociera, za trudne do rozszyfrowania te rysunki z rowerkiem na drodze, a znaki pewnie za wysoko stoją...

poniedziałek, 16 lipca 2012

remontowe dylematy

No i się zaczęło. Wczoraj z mężem udaliśmy się do sklepu na rekonesans. Farbę chcieliśmy pooglądać, względnie kupić. Okazało się to dość skomplikowane. Bo wybór jest ogromny, nie tylko kolorów, ale i koncepcji malowania. Miało być prosto i nieskomplikowanie, a tu nagle zaczęliśmy zmieniać zdanie. Skończyło się na zebraniu folderów i dyskusjach, czy lepsza będzie "kamienista plaża" w połączeniu z "dojrzałą morelą", czy też może "cytrynowy sad" ze "złotymi kłosami". A sufit biały, czy w kolorze? A cała ściana, czy też może tylko na "terenie" łóżka? A biurko pod oknem, czy jednak narożnie? Jeden tapczan, czy jednak dwa? A tu czy jednak tam? A co z regałem? A regał tu (no, jedno uzgodnione). Drugi pewnik, to krótki karnisz, który kupiłam, zanim mąż mocniej zaprotestował, po co nam to. Potrzebne i już. Żona tak mówi, a żona ma ZAWSZE rację. Jak nie ma - patrz punkt pierwszy. Umyśliliśmy sobie, aby jednemu dziecku kupić tapczanik narożny, drugiemu zaś rozkładany fotel. Znalazłam jeden fajny, w cenie niemal jak tapczan, na porządnym sprężynowym materacu. Niestety - zakup "na czuja", bo wyłącznie przez internet. W sklepach nie mogłam znaleźć ani jednej sztuki w ten deseń. Kanapy duże, meble do salonów - owszem. Ale zgrabnych małych i fajnych tapczanów widziałam sztuk 3 (słownie:3). Na szczęście 2 z nich mi się podobały. Jeden nawet bardzo, gorzej z jego ceną ;) i czasem oczekiwania (do 6 tygodni!!!!) Ale pewnie i tak go zamówię. Bo jest na prawdę bardzo porządny. Z drugiego sklepu w tych samych materiałach zamówię fotel. Do tego jeszcze kilka kartonowych pudeł celem ułożenia ciuchów z szafy. I będzie wszystko. O ile nie osiwieję przed zakończeniem.

trzynastego?

Podobno piątek trzynastego to dzień pechowy. Piątek miałam spokojny, jednak 13-nastka chyba przeskoczyła mi na weekend. Zaczęło się od soboty i ostrego wkurwa na męża. Okazało się, że wziął gdzieś kiedyś chwilówkę i z głowy mu wyleciało, że spłacić trzeba. Kwota niewielka, ale wstyd na całej długości, że musiał mu o tym przypomnieć facet z windykacji. Sprawa została od ręki uregulowana, ale ja się wkurzyłam bardzo konkretnie. Mąż dostał OPR, a przedmioty niemal latały w powietrzu, mimo, że redbulla nie popijały. Jak mi wściekłość minęła, mąż mnie przeprosił, dzieci zgrzeczniały, to zrobiłam sobie kuku. Gapa ze mnie, zapatrzyłam się w gazetkę i ruszyłam odebrać telefon. Na drodze stanęła mi kanapa, którą przestawiłam nogą. Efekt - wyglądam dzisiaj jakby mnie koń kopnął, siniak nadal wypływa, paleta barw jest imponująca, a do nogi absolutnie nikt mnie nie może dotknąć. Ale żeby nie było, to w niedzielę zacięłam się w palec - po ponad 10 latach korzystania z krajalnicy - niemal obcięłam sobie plasterek z czubka palca. Żyć, nie umierać. A dzisiaj jest poniedziałek, najbardziej przygnębiający dzień tygodnia :(