piątek, 26 października 2012

krótka historia sportu w wykonaniu tygrysa

W podstawówce i w liceum sama dla siebie ćwiczyłam elementy gimnastyki. Byłam zawsze bardzo rozciągnięta. W liceum doszedł jeszcze aerobik, codziennie po 10-15 minut, był program w telewizji, nawet go ostatnio znalazłam z ciekawości na youtube. Miałam pewne ograniczenia i prawie 2-letni okres zwolnienia lekarskiego z w-f'u, z powodu szybko (galopującą?) postępującej wady wzroku. Nie wykonywałam wielu ćwiczeń, tylko te "lekkie". I jakoś to szło. Na studiach iść przestało. Znaczy zwolnienie nadal mnie obejmowało, ale ponieważ e bezruchu pozostawać nie lubię, przeszłam na basen. Wyćwiczyłam pięknie żabkę, wyszlifowałam kraula, nadpsułam kolano przy tym, ale ogólnie było pięknie i ładnie, mają bardzo fajną instruktorkę. Studia się skończyły i zaczął się siedzący tryb pracy... 2 kilo plus. Czas się jakoś dziwnie ograniczył, jakoś się człowiek ruszał mniej..... Potem ciąża, to już w ogóle, zmiana pracy, dziecko, praca, drugie dziecko. Ruch ograniczał się da nart zimą (ze 3-4 razy w sezonie) i tenisa latem. Mało, stanowczo za mało, stwierdziłam zeszłego lata dysząc na podejściu na Kozi Wierch. Co tam Kozi! Sapałam podchodząc pod wodospad nawet już. Uznałam - dość! Przecież ja się w takiej kondycji w góry nie nadaję. Zaczęłam biegać. Nawet, nawet mi to szło, czułam się świetnie, ale astma nieco w lipcu zaczęła zawadzać... Przesiadłam się na rower, ale i on ma pewne ograniczenia. Np. deszcz. I zimno. Pojadę raz czy dwa razy do pracy i zatoki zawiane. Poczytałam potem o ekscesach niejakiej Frytki z trenerem i pozazdrościłam, uznając, ze to jest chyba to! W sali, pod dachem i w ciepełku. Nic dodać, nic ująć, postudiowałam oferty i wybrałam jedną dla siebie. Wybór trudny nie był, gdyż to była jedyna siłownia, która nie wymagała ode mnie przystąpienia do klubu, podpisania umowy na ileśtam miesięcy i opłaty administracyjnej w wysokości 100 zł (!) I jeszcze mają zajęcia na te moje problemowe partie. Git! po prostu. To sie kurna wczoraj zebrałam i wybrałam. Pani z przemiłym uśmiechem, zafundowała nam cholernie niewinnie wyglądające ćwiczenia. Bo co to jest takie tam pomachanie sobie nóżką.... Cholernie niewinne ćwiczenia (CNC) spowodowały, że się normalnie spociłam. Ale tak prawdziwie. Strużka płynęła mi po skroniach, a w nodze prawej skurcz był tuż-tuż. Nie wiem czemu tam, bo lewa radę dawała, prawa mniej, musiałam odpuszczać. I tak bite 60 minut. Było zarąbiście! I to nic, że czułam się wczoraj, jakby mi ktoś wyrywał z korzeniami górne partie brzucha, czy kolejno jeden i drugi pośladek. To nic, że dzisiaj mnie one bolą. Nieważne. W poniedziałek idę znowu!!! :D

środa, 24 października 2012

żyję, tylko czasu mam mało

Nie siedzę już na kanapie, po prostu biegam. W zeszły czwartek za namową niektórych pobiegłam do lekarza, z pytaniem na ustach, czemu głowa mnie boli i szyja nie chce się ruszać i też boli. Wróciłam z antybiotykiem i ketonalem. Pomogło, w sobotę już się ruszała i nie bolała. Sobotę spędziłam na gotowaniu, bo wieczorem miały wpaść koleżanki z pracy na jedzonko. Trzeba było stanąć na wysokości zadania i zaserwować obiecaną lasagne. Do dania głównego przygotowałam mega słodki, ale pyszny deser oraz upiekłam rogaliki, półkruche półdrożdżowe :) Lasagne muszę nieskromnie przyznać, wyszła mi jak nigdy, i piękna, i pyszna, i nawet współpracowała przy nakładaniu na talerze (znaczy nie rozjechała się i nie rozsypała). Potem deserek, czyli banany w czekoladzie na biszkoptach pod kołderką z bitej śmietany (ha! jak pięknie i poetycko opisałam, co podałam) - też bomba (nie tylko kaloryczna). I winko (tu byłam nieco poszkodowana...). I wszystkie cierpiałyśmy na lekką przejedzeniozę (cytat z ostatniej ulubionej bajki młodego). W niedzielę więc nie robiłam NIC. Obiad zaserwowała moja mama (dowiozła razem z oddanym w sobotę dzieckiem), wystarczyło podgrzać. Nawet zmywaliśmy po sobocie na raty. Niedziela była dla nas. Dzieci bawiły się i kaszlały we własnym towarzystwie. Bo kaszel i katar to u nas od pewnego czasu pełnoetatowy pasażer na gapę, w wersji przechodniej. Przechodzi z jednego na drugiego. Jak się wreszcie rodzice podleczyli, to dzieci wzięły obowiązek na siebie - zaopiekowania się tym "biedactwem" - coś na kształt "przygarnij kropka". W poniedziałek - ruch w robocie od rana. Widać nie tylko ja odpoczęłam w weekend, klienci również i ruszyli na nas pełną parą. I tak to trwa, nadal. Po pracy - laryngolog. Raz, że młoda musiała sprawdzić migdały, dwa - mamusia zatoki. Młoda okej, pan doktor kazał się odstosunkować od jej migdałów, bo są okej (alergolog kazała sprawdzić). Zatoki - nie bardzo może coś poradzić. Mam skończyć antybiotyk i spróbować kuracji wzmacniającej. Zapisał mi jakiś specyfik za 100 zł (!), który działa jak swoista szczepionka. I mam to zacząć zażywać za 2 tygodnie (chociaż tyle, że po wypłacie). Pomyślę, ale raczej spróbuję. No i prykaz - unikać klimy jak ognia, suche powietrze nawilżać, wzmacniać się, dużo owoców, warzyw, mięska, ograniczyć nabiał i unikać słodyczy (he,he, akurat!). I herbata - z nią nie przesadzać, bo wysusza śluzówkę. A ja lubię herbatę. Bardzo. Earl grey, zielona z opuncją - moje ulubione. Wtorek - dzień pod znakiem - machnę sobie obiad i będę miała na 2-3 dni, apotem luuuuuz. No i machnęłam. Mężowskiemu kotlety, a sobie faszerowaną cukinię. Nie powiem jak bardzo się najadłam... Znowu miałam przejedzeniozę. Spalę we czwartek na fitnesie (podejście nr 2, bo nr 1 nie wypaliło). A dzisiaj jest środa. Pracować mi się nie chce, ale klientów to nie obchodzi. Piszę tego posta na raty, mniej więcej od 7.30, w tzw. międzyczasie. Powinnam zdążyć go skończyć i opublikować przed końcem dnia.