środa, 10 października 2012

chyba idzie zima....

Nie wiem, czy to już, czy może jeszcze nie, czy to aby nie za wcześnie, ale może właśnie tak powinno być? W każdym razie, choćby nie wiem, co się mówiło, jak zaklinało, przeklinało i niewiemco jeszcze, to jest zimno. Bo jak inaczej nazwać to, co mi termometr rano wskazuje? Aktualnie jest u mnie 7 st. na zewnątrz, a czujnik w pokoju pokazuje 19,5 i uruchomił piecyk. No kurczę, środek lata to to nie jest. Bo latem to tyle jest rano i uważa się to za "chłodny poranek". A teraz taka temperatura panuje w moim domu. A przecież ja taki ciepłolub jestem :( Jak sobie pomyślę, że to pierwsze oznaki zbliżającej się zimy, a na pewno chłodnej i nieuchronnie postępującej jesieni, to mnie ciarki przechodzą. Dawniej przynajmniej zauważałam lato, teraz czas goni i pędzi i rok za rokiem lecą, nie wiem kiedy. Stosowaną na co dzień jednostką czasu jest :od piątku do piątku", jej wielokrotnością "miesiąc za miesiącem". I tak dochodzimy do "rok za rokiem". Czas płynie, szkoda, że nie ma opcji cofania, jak na dekoderach - czasami chętnie bym coś przeżyła jeszcze raz, czasami coś poprawiła, innym razem nie zmieniała nic. Fajnie byłoby mieć taką opcję. Czasami mam ochotę zwolnić, ale nijak mi to nie wychodzi, nie udaje się. Pędzę do przodu i mam takie uczucie, że coś mi gdzieś ucieka. Trochę jak w podróży, kiedy masz nieodparte wrażenie, że czegoś nie spakowałaś, ale za nic nie wiesz co to jest - wychodzi, jak już jest za późno. Tak samo mam w życiu. Mam jednak nadzieję, że nie mam racji i nic mnie nie omija, poza nieprzyjemnościami, rzecz jasna :)

takie tam między dzieciakami

Młoda była wczoraj u kolegi Sąsiada. Sąsiadka, słysząc ich zabawę spisała dialog między nimi. Jak nic nadaje się on na mojego kolejnego posta :)



Dialog:
Kolega Sąsiad: Młoda, no nie popychaj mnie...
Młoda: Sąsiad, skup się: masz tutaj pierścień miłości, jakby ktoś chciał Ci zrobić krzywdę, to NIE ZAWAHAJ się go użyć!
S: ale Młoda, ja mam nieśmiertelnik....
M: no to jak ktoś mnie zaatakuje, to mnie uratujesz tym nieśmiertelnikiem, dobra?
S: niestety, nieśmiertelnik PRZEZNACZONY jest dla mnie, EWENTUALNIE mogę uratować Cię pierścieniem miłości....
c.d.
M: Sąsiad, uważaj, oni mają pogniecioną bombę!
- słychać jak Sąsiad, po czym "ożywa"
S: no i teraz jak ja UMRZĘ, to Wy jesteście lekarzami i musicie stanąć nade mną i wyciąć mi nerkę albo dwie nerki, a potem zrobić PRZESTRZEP, a najlepiej to PRZESTRZEPCIE mi wątrobę...
 Ja padłam, nie wiem jak sąsiadka, bo jeszcze nie miałam okazji z nią pogadać :D

poniedziałek, 8 października 2012

na prośbę Miśki, ku uciesze ludu

Kto do Miśki zagląda, ten wie, że ostatnio zawiodła ją równowaga i stabilność i Miśka wylądowała z hukiem na d.... szacownych czterech literach znaczy :) Aby Miśkę pocieszyć opowiedziałam jej swoje przypadki z życia, co by się dziewczyna nie zamartwiała, że tylko ona jest zgrabna inaczej ;) Poprosiła mnie, żebym to opublikowała, tak więc na jej prośbę robię z siebie ofiarę losu.

Zauważyłam u siebie jedną prawidłowość. Mianowicie, ilekroć pomyślę "a może nie spadnie?" lub "a może się nie przewróci?", to oczywiście wspomniany przedmiot, a wraz z nim ja - leci na łeb na szyję, a im publika większa, tym efektowniej.

Raz przytrafił mi się dość ciężki tydzień. Zestroiłam się niczym stróż w Boże Ciało - sukienka princeska, elegancka bluzka, żakiecik, czerwone piękne pantofelki, miałam w tym dniu jakieś spotkanie z klientem. Wychodzę z pracy, a za drzwiami mam do pokonania 2 stopnie (słownie: dwa). Na schodach stał pan administrator i z kimś rozmawiał. Ja z szerokim uśmiechem powiedziałam "dzień dobry" i runęłam w dół. Jeden stopień zeszłam, drugi już mi się nie udał. Francja-elegancja wylądowałam na czworaka z wypiętym w kierunku pana tyłkiem. Urażona duma, obtarty włoski but i zdarte do krwi kolano - nie wiem, co bolało bardziej. Ale pozbierałam się z chodnika momentalnie. Poszłam za winkiel i tam stałam powstrzymując łzy niemal, nadal nie wiem, czy ze wstydu czy z bólu kolana :) No po prostu miodzio.

Ze dwa dni później jechałam do innego klienta. I ponownie francja-elegancja, te same buty (!) - powino mi dać do myślenia. Musiałam przejść przez dziurę po płocie, a dokładniej po siatce. Na małym dworcu było nieczynne przejście "górą", a na dole brama była zamknięta łańcuchem. Wszyscy obchodzili tą powstałą wyrwą obok. I tak lazłam, torebunia, komórka przy uchu - z mamą gadałam. Tak się skupiłam, by nie wpaść w jakąś dziurę, by się nie potknąć i nie wywalić - kolano nadal mi przypominało o niedawnym wypadku, że nie spojrzałam w górę. Po wyjętym elemencie płotu została sztywna, twarda, metalowa poprzeczka. Zobaczyłam chyba wszystkie gwiazdy, ptaszki, i co tam jeszcze w komiksach malowali - wszystko to malowniczo latało wokół mojej głowy. Mama wylądowała na ziemi. Całe szczęście, że przyrżnęłam tam, gdzie są włosy, bo nie czas iść na spotkanie z klientem mając mega śliwę na czole. Wróciłam tego dnia do pracy i zapowiedziałam, że w tym miesiącu nie idę na żadne spotkanie, bo szkodzi to mojemu zdrowiu. Głowa na szczęście nie była rozcięta, co sprawdziło 2 ludzi, którzy szli ze mną przez tą dziurę i pozbierali mnie nieco do kupy.

Przypadek inny - narty. Zeszłam z wyciągu i postanowiłam iść już bez nart na obiadek. Raz, dwa, trzy - jebut i oglądam niebo. Tjaaaa.... Przy moim wzroście upadek z takiej wysokości wyrządził pewne szkody. Na szczęście na pogotowiu zapewnili mnie, że ręka jest cała tylko mocno potłuczona. Bolała mnie też inna partia ciała, ta pod plecami, mniej szlachetna, ale jej powiedziałam, że w życiu nie prześwietlę, bo jak? Tyłkiem do góry? Bez przesady, może samo przejdzie. Przeszło, po paru tygodniach ;) Tylko rodzice musieli co 2 dzień przyjeżdżać, żeby mi dziecko wykąpać, a niańka łóżko ścieliła (pech chciał, że mąż był w delegacji akurat).

Przypadek kolejny - czyli nie popisuj się, bo ci na zdrowie nie wyjdzie. Było to na pewnym wyjeździe. Siedziałam sobie ja na oknie i malowniczo zajadałam jogurt. Na dole "chłopaki", którzy usiłowali zagadać. Wszystko pięknie, ładnie i powabnie do momentu, w którym jogurt się skończył i przyszedł czas z okna zleźć. Jakoś. Musiałam stanąć na fotelu, obok była ława. Może się nie przewróci? I stanęłam. Bum, łup, trach, itp. Fotel rzecz jasna się przewrócił (no jak się staje na poręczy, to rzecz niemal oczywista jak słońce), z fotelem poleciałam ja, obrus z ławy, z obrusem pół kilo cukru, które tam stało i nie wiem, co jeszcze. Rumoru narobiłam takiego, że się dwa sąsiednie pokoje zleciały zobaczyć co się stało i czy jeszcze żyję. Żyłam, bałagan ogarnęłam, ale śmiech "chłopaków" zza okna długo mnie prześladował.

Całe życie, ze szczególnym uwzględnieniem lat młodości, przytrafiały mi się dziwne rzeczy. A to na drodze wyrosła mi w poprzek ławeczka między słupkami przystanku, a to się gałąź na drzewie pode mną załamała, a to znikąd zrobiła się kałuża, która nagle zamarzła i śnieg ją przysypał, a to płytki chodnikowe nagle się krzywiły i zaczynały odstawać, na tyle, aby na nich wywinąć orła, a to ktoś nagle niechcący ruszał z miejsca tak, że wchodziliśmy na kurs kolizyjny, ale na tzw. glebie lądowałam ja.....

Na podstawie zdobytego doświadczenia zauważyłam i spisałam sobie pewne zasady:
- jeśli sądzisz, że coś się może tym razem nie przewróci, to na pewno się przewróci, a ty polecisz z tym czymś.
- człowiek po upadku, choćby nie wiem co się działo, zbiera się z ziemi tym szybciej, im widownia szersza.
- po widowiskowym łapaniu zająca, choćby nie wiem jak bolało - idziemy, nie zatrzymujemy się, zaciskamy zęby i nie pokazujemy po sobie nic. Jak gdyby nic się nie stało....
- im większa publika, tym wypadek efektowniejszy.