Są takie sytuacje, że mamy ochotę uciec od wszystkiego.
Powiedzieć światu i problemom „a idźcie do wszystkich diabłów” i zwiać. Udawać,
ze nas nie ma. Dla nikogo, dla niczego.
Są takie granice, których nie umiemy dotrzymać i które
ciągle przesuwamy. Mówimy sobie, że więcej nie damy rady, że tyle i dość,
stawiamy jakiś limit, a potem… Potem go przesuwamy, bo boimy się być
konsekwentni. Boimy się dotrzymać danego sobie słowa. I popuszczamy, żałujemy,
wybaczamy, powtarzamy błędne koło. Tylko po co? Bo tak jest bezpieczniej…
pozornie bezpieczniej. Mówią, że lepszy stary wróg, a znany, niż nowy… ale czy
na pewno? Może lepiej poznać nowego?
Aż przychodzi taki dzień, że się wszystko ulewa, tama
puszcza i tym razem mówimy stanowcze „dość!”. Przynajmniej na chwilę, bo po
paru dniach nasz opór mięknie i kusi chęć powrotu do starych nawyków… powtarzania
starych schematów, które zawiodły, ale… ale są przynajmniej znane… nie wymagają
ryzyka. Czy warto? Pewnie nie…
Są sytuacje tzw. bez wyjścia.
Są sytuacje, są ludzie, którzy sprawiają, że robimy się
zimni uczuciowo. Wypierają nas z pozytywnych emocji. Sprawiają, że się przez
nich przestaje chcieć. Sprawiają, że łamiemy nasze żelazne dotąd zasady, które
były takie wspaniałe i proste do zastosowania, ale tylko w teorii. Bo praktyka
wygląda zupełnie inaczej.
Są takie związki, w których się tkwi, mimo, że przestaje nam
zależeć. Bo tak było, tak jest i pewnie będzie… Póki, nie przestaniemy się bać
konsekwencji i dotrzymywania ustalonych granic. Póki wygoda, póki
przyzwyczajenie, póki myślenie o innych nie zostanie zwalczone przez myślenie o
samym sobie, przez odwagę, by iść na przód, zamiast się cofać, czy stać w
miejscu.
Są takie sytuacje, kiedy trzeba sięgnąć dna, żeby się mieć
od czego odbić… Inaczej nie ma szans na obranie kierunku ku górze…