Zaczęło się na wiosnę. Posiałam sałatę. Ale że coś poszło nie tak, to z ziarenek g.. guzik urosło. Więc udałam się do zaprzyjaźnionego i pobliskiego reala celem nabycia 8 sadzonek i posadzenia ich w skrzynce. Wyrosła, a my niczym króliki - zażarliśmy całą. Kanapki wiosenne ze świeżymy własnymi liśćmi sałaty były rewelacyjne.
Potem posiałam pomidory - na początek koktajlowe. Nie miałam wcześniej pomidorów, więc uznałam, że lepiej zacząć od czegoś mniejszego. Uznałam również, że skoro sałata tak kiepsko kiełkowała, to pomidory pójdą w jej ślady więc wysiałam ich w ciula i ciut ciut, znaczy się - gęsto. Pomidorki, jak na złość, wykiełkowały w ilościach "w ciula i ciut ciut". W efekcie pomidory dostały moje 3 koleżanki, a mnie zostało "tylko" 4 skrzynki po rozsadzeniu oraz drugie tyle (albo i więcej) poszło w kosz. Bo musiałam je porządnie przerzedzić. Pomidorki, aby zaowocowały, powinny zostać zapylone. Ale z uwagi na skąpą liczbę pszczół i innych owadów zapylających, postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce. Otworzyłam wujka i wpisałam "jak zapylić pomidory". Mąż w tej kwestii okazał się bowiem kompletnie nieprzydatny i odmówił współpracy. Więc wzięłam sprawy w swoje ręce, a dokładniej wzięłam pędzelek i pieczołowicie miziałam żółte kwiatuszki, jeden po drugim, parokrotnie, dla pewności, potem za kilka dni kolejne, nowe kwiatki przechodziły tą samą procedurę. Efekt? Dużo zalążków :) Wczoraj były pierwsze zbiory - pierwsze parę pomidorków poszło na kanapkę. Na przyszły rok plany mam bardziej ambitne - planuję zbić sobie skrzynkę i posadzić te "normalnej" wielkości. Ale na tym nie kończę. Niedługo planuję zrobić pierwsze w życiu przetwory - zacznę od lubianych u mnie w domu dżemów śliwkowych, które moje dziecko i mąż pochłaniają w ilościach iście hurtowych. Jest to czynność raczej nieskomplikowana - wyposażenie będę miała od ojca - specjalne gary pamiętające jeszcze okolice wojny, robione własnoręcznie przez dziadka, czy pradziadka jakiegoś ;) Nadają się idealnie. Jak plany zrealizuję, to się Wam pochwalę - nie omieszkam. Tylko tak się zastanawiam, czy to nie jest objaw starości? :P
Niekoniecznie objaw starości, może znalazłaś swoje powołanie? ;)
OdpowiedzUsuńJakoś tak swoje lepiej smakuje :)
Usuńja tu raczej widzę zadatki na perwers... eeee, perfekcyjną panią domu ... :)
OdpowiedzUsuńale ten twój mąż to jednak nieużyty, wiesz?... żeby nie chcieć zapylać... :))))))))
Prawda? Ja tu go ładnie, grzecznie, a on mówi, że nie... no foch normalnie!
UsuńA do perwersa mi daleko - mam kurz na szafie :P biała rękawiczka nie przejdzie
to weź czarną, też mi problem ... :)))))
Usuńnajlepiej szarą chyba ;)
UsuńSpoko! A myślałam, że tylko mi odbija :)))) Takie sadzenie różności, szydełkowanie tudzież inne takie tego typu babskie :)
OdpowiedzUsuńAle co swoje, to nie ma porównania! Życzę udanych zbiorów. Ja się przymierzam do przyszłorocznych działań ogródkowych :))) :***
Dzisiaj, pod wpływem pogody wybrałam kolory, wzór i włóczkę na czapkę dla młodej :))))
Usuń:))) Ja może dla siebie jakąś zrobię, bo zawsze z gołą głową biegam :)
UsuńTo nie starość, tylko gospodarność. :D A o efektach chętnie posłucham i nawet zdjęcia zobaczę, bo ja od przetworów i prac ogrodniczych raczej z daleka. :D
OdpowiedzUsuńZawsze "żerowałam" na tym, co zrobili rodzice i zawsze było mi mało :) w tym roku sama coś zrobię, a przynajmniej planuję.
UsuńO starości post szykuję ;-)
OdpowiedzUsuńStarość w głowie mamy, albo nie mamy ;-)
Pozdrawiam, Ogrodniczko ;-)
Ja nie mam, a przynajmniej ją stamtąd ciągle przeganiam, czym się da! Zbyt niepoważna często jestem jak na swój wiek.
UsuńA są jakieś kryteria powagi "na swój wiek" ? ;-)
UsuńJa tam ich nie znam :)
No wiesz, stateczna matka dzieciom, i te sprawy, dobry przykład dawać, i "wogle"...
UsuńJaka starosc???
OdpowiedzUsuńTo nie zadna starosc tylko madrosc zyciowa. Jak sama zrobisz, wyhodujesz to przynajmniej wiesz co jesz.
Jak kupisz to tez w sumie wiesz.... ze jesz trucizne.
To fakt. Ostatnio żałuję, że nie mam małej działeczki, jakiegoś kawałeczka ziemi, gdzie bym sobie podziabała :)
UsuńWow! Plany ciekawe. Czekamy na realizację i końcowe efekty.
OdpowiedzUsuńPomidorami zawsze zajmował się mój tato.Zawsze mielismy kilka gatunków. Eh.... to były czasy.
Pytanie, co z tych planów wyjdzie, żeby zapał nie okazał się słomiany ;) Te pomidorki na balkonie wyrosły jakoś tak same, w ilościach nawet zbyt dużych ;)
UsuńO, patrz - Ty też malowałaś - kwiatki zapylałaś - a ja ostatnio pędzelków szukałam.... :) Oraz nie ma jak to, swoje - wiesz, co jesz - wiesz jak to, uprawiałaś, czym podlewałaś czy jakiś nawozów nie dodawałaś. Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńSamo naturalne, bez uzdatniania :) a woda z kranu. Pędzelki mam fajne, takie z prawdziwego włosia - dzieciom do farbek kupowałam, a mąż tylko się dziwił, że tyle kosztowały... ale przynajmniej od paru lat mają i porządnie malują!
UsuńApetycznie mi się zrobiło od czytania tego posta :)
OdpowiedzUsuńA te zapylane samodzielnie pomidory rozbudziły wyobraźnię... :)