Parę dni temu Nitager wspominał Blogerkę, która odeszła. Zapadła mu w pamięć. I tak jakoś pod wpływem tego posta na przemyślenia mi się zebrało.
Bo to, czy o nas ktoś będzie pamiętał, wspominał, czy tęsknił, zależy wyłącznie od nas samych. Już ponad 10 lat temu odszedł mój dziadek. Osobą był dość ... specyficzną ;) Miał trudny charakter, był milczący, zamknięty w sobie i w swoim pokoju, do którego nie powinno się wchodzić, a już zbrodnią byłoby ruszać jego rzeczy (głównie fifkę i akcesoria). No ale... Gdzie diabeł nie może, tam Tygrysa pośle. Jeśli ktoś naruszył święty czas drzemki dziadka, spotykał się z gderaniem, mruczeniem i innymi objawami niezadowolenia. Poza mną. Ja mogłam wszystko. Mnie dziadek pokazywał, jak ładnie kolorować ciekawe obrazki (skąd on miał takie "zarąbiste" obrazki do kolorowania?!?!), nauczył mnie układać pasjansa, zbierać i rozpoznawać grzyby, czyścić ryby po łowieniu (mogłam strzelać pęcherzami!). Ode mnie dostał kiedyś chomika - zostawiłam go, bo dziadek go polubił. Ja zaś dostałam kwiatka - zawsze chciałam mieć kwitnącego w domu grudnia, a dziadkowi kwitły wszystkie, na potęgę. Wiedziałam, kiedy odszedł - przeszedł mnie w tamtej chwili prąd, dreszcz, tak jakby mi ktoś odebrał na sekundę powietrze. Wróciłam do domu i wiedziałam.
Podobnie będzie z babcią - wiem, że niedługo pewnie zacznie się zbierać na tamten świat. Już ten wiek, powoli ten czas. Sytuacja podobna, ta sama relacja, przywiązanie.
Mam jeszcze drugą babcię. Również żyje. Ale tu nie ma jakiejś specjalnej zażyłości... Ot, po prostu jest. Nie czuję więzów rodzinnych, przywiązania. Mimo starań, prób podejmowanych, babcia była osobą skupioną przez całe życie tylko i wyłącznie na sobie. Nawet podczas luźnej rozmowy o niczym wyglądało to tak: "Co u ciebie, Tygrysku słychać, bo u mnie jako tako, źle się czuję, mam niedobrze, nikt mi nie ułatwia, wszystko ciężko załatwić i cały świat jest przeciwko". Po takim wstępie już mi się nie chce odpowiadać, co u mnie słychać...
Samo bycie rodziną nie sprawia, że od razu z założenia, będzie się za kimś tęskniło, będzie kogoś brakowało. Czasem osoba spoza rodziny będzie tą, o której się myśli, za którą się tęskni.To, jacy jesteśmy w tym życiu decyduje, czy po jego zakończeniu, będzie miał kto postawić świeczkę na naszym grobie.
sobota, 20 września 2014
wtorek, 16 września 2014
a było tak... czyli oj działo się, działo....
Generalnie wniosek jest jeden - czuję się za stara na takie imprezy :D
Dzień pierwszy to przyjazd i pierwsza część imprezy. Nie działo się za dużo - kolacja i gadki szmatki przy piwie/winie/cydrze - co kto lubi i ma. Spać poszłam w miarę rozsądnie, bo ok. 1 w nocy. Niestety pobudka przed 8 rano wywołała u mnie uczucia nieco ambiwalentne. Jednak w perspektywie był ciekawy dzień, więc komu w drogę, temu trampki. Najpierw jakieś integracyjne zabawy (znośne nawet), a potem przeszliśmy do sedna sprawy. Czyli zabaw wymagających odrobiny zaangażowania i sprawności. Nie będę tu opisywać każdej kolejnej, wspomnę jedynie o tych, co zrobiły na mnie większe wrażenie.
Jeździłam na quadzie - bardzo fajna sprawa - na koniec kolejnej rundki byłam na tyle obeznana, że umiałam się zatrzymać na 10 cm przed sosną! Żadne drzewo nie ucierpiało podczas moich przejażdżek.
Strzelałam z karabinu i pistoletu - trafiłam w tego dzika, w którego celowałam i to był sukces, bo dzik miał kilka centymetrów i był blaszką umieszczoną w puszce:D dzik miał około paru centymetrów, żeby nie było, że taki normalny...
Chodziłam po linowym moście.
Ale największe wrażenie i siniaki zostawiło po sobie kukułcze gniazdo.
Rzecz polegała na tym, że na sośnie był zamocowany koszyk z jajkami. Należało się wspiąć po drabince i sięgnąć po jajko. Ha. Proste. Ale. Po pierwsze koszyk wisiał na wysokości 10 metrów nad ziemią. Drabinka miała myślę ok. 15 cm szerokości (maksymalnie) i mieściła się na niej tylko jedna stopa. Tygrys nie lubi stać wysoko, gdy pod nogami ma coś o bardzo małej powierzchni. A tu miałam coś tylko pod jedną nogą, bo druga mi bimbała w powietrzu. Drabinkę na dole trzymał kolega. Jednak za słabo, bo się na niej lekko bujałam, zwiedzając przy okazji druga stronę pnia (chciałam sprawdzić, czy kora po drugiej stronie jest taka sama, jak po pierwszej). No i skończyło się tak, że się poddałam. Basta, dość, złażę, dalej nie idę. No ale... (kolejne). Koleżanki weszły, więc mi było głupio nie wchodzić. Drugie podejście, drabinka lepiej naprężona (już ją trzymały 2 osoby), w dół nie patrzymy (ta kora była niezmiernie interesująca, ten kolor, ta struktura.... chyba nigdy nie miałam okazji się dokładnie przyjrzeć). Jest! Koszyk osiągnięty! Możemy zjeżdżać na linie w dół :D
Przeżyłam! I jestem z siebie dumna, że się nie poddałam po pierwszym strachu. Teraz tylko muszę zlikwidować kolosalne siniaki na nogach, które mi się zrobiły od tej drabinki i linki. Mogę się pochwalić, że wlazłam na drzewo półtora raza :D
Wieczorem była impreza właściwa. Z występami i przebierankami. Miałam na sobie coś w stylu lat 80-tych. Dowody (obiecane) poniżej. Było kapitalnie!!! Niestety na poniższym zdjęciu nie widać mojej tiulowej falbaniastej spódniczki, która dopełniała stroju :) W sumie na żadnym nie widać, ale trudno, uwierzcie na słowo, że była!
gniazdo z jajkami gdzieś pod niebem
pierwsze dowody zbrodni i na bycie nie całkiem normalną
kolejne dowody zbrodni
gdzieś około 4 nad ranem...
To tyle ode mnie. Odespałam - jako tako. Odpocznę - kiedyś. Na razie mam za dużo energii i coś z nią muszę zrobić.
Subskrybuj:
Posty (Atom)